POWRÓT DO STRONY GŁÓWNEJ WSPOMNIEŃ



Stanisława WILCZKOWSKA

R-115

PRZYMUSOWY POBYT W OBWODZIE ARCHANGIELSKIM



      Urodziłam się 27.03.1929 r. w Opocznie, jako córka emerytowanego inżyniera leśnika Jana Bogdana Wilczkowskiego i Bronisławy Baldy. Przed ukończeniem jedenastu lat zostałam sierotą. Mama zmarła w maju 1934 r., a ojciec w marcu 1940. Zaopiekowała się mną żona Wacława, najstarszego syna ojca z pierwszego małżeństwa, Helena Wilczkowska.

      Niedługo przed śmiercią ojca zamieszkaliśmy w majątku Łozowce, położonym 5 km od miasteczka Horodyszcze. Dzierżawcą tego majątku był bratanek ojca, Bogdan Wilczkowski, a właścicielem ciotka Jadwiga, żona Bronisława Dawidowskiego, który zmarł w 1939 r. Później krótko mieszkaliśmy w Baranowiczach, a przed śmiercią Ojca, czyli w końcu lutego 1940 r., Helena zabrała mnie do Sarn. Około 15 maja zamieszkałam w mieszkaniu rodziców Hani, przedwojennej służącej Heleny. Hania, jak i jej rodzice byli narodowości ukraińskiej.

      W jakiś czas po wkroczeniu Armii Czerwonej na polskie kresy wschodnie rozpoczęto wywożenie mieszkańców tych rejonów w głąb ZSRR. W kompletowaniu transportów ludzi przeznaczonych do wysiedlenia pomagali enkawudzistom konfidenci, między innymi w Sarnach ojciec mego szkolnego kolegi Ryśka Kustronia. Osobnik ten jeszcze za czasów polskich donosił na ludzi, lecz policja, określiwszy go jako psychopatę, nie reagowała. W okresie okupacji sowieckiej był przed każdą wywózką przymykany w więzieniu, gdzie pomagał w sporządzaniu listy osób przeznaczonych do deportacji. Później Kustroń wysługiwał się Niemcom. Po wojnie został osądzony i powieszony jako kat Majdanka.

      8.05.1940 r. Wacław Wilczkowski, stojąc w kolejce w sklepie po cukierki, które chciał kupić dla mnie na imieniny, został aresztowany. Po kilkunastu minutach zwolniono go. Wieczorem około godziny 21-szej do domu przybyło NKWD. Rewizja trwała dwie godziny. Szukano broni i złota. W czasie przeszukiwania poginęły różne wartościowe przedmioty, między innymi złoty zegarek z bransoletą po mojej matce i jedwabne karty pasjansowe. Potem zapakowano do walizy rodzinne albumy i wiele książek. Walizę kazano nieść Wacławowi. Odprowadziłam go do furtki i okazało się, że widziałam go wówczas po raz ostatni. Było to jego drugie aresztowanie. Pierwsze miało miejsce we wrześniu 1939 r., gdy wracał z sesji wyjazdowej sądu. Zabrano mu wtedy złotą obrączkę i rodzinny wiekowy sygnet. Został zwolniony, lecz bez tych kosztowności. Tym razem osadzono go w więzieniu w Równem. Początkowo pracował przy tłuczeniu kamieni na szosie Równe – Dubno, a następnie został zesłany do pracy w kamieniołomach pod Kotłasem.

      15 maja szykowałam w domu Heleny paczkę więzienną dla Wacława. Miała ją zanieść Hania. Późnym wieczorem po Helenę do jej mieszkania przyjechali funkcjonariusze NKWD. Nie zastali jej w domu, bowiem była na imieninach siostry pani Turskiej, Zofii Myszkowskiej. Objechali znajomych Heleny i, oczywiście, znaleźli ją po sąsiedzku. Opowiedzieli bajeczkę, że zabierają ją, bo pojedzie do męża. Na przygotowanie potrzebnych rzeczy miała 15 minut. Zaczęła pakować to, co mężowi byłoby przydatne. Oczywiście, aresztujący ją funkcjonariusz sprzeciwił się temu. W ten sposób straciła cenne minuty, co spowodowało, że zabrała kilka opakowań sacharyny, zamiast miodu, nie wzięła konfitur, natomiast zapakowała budynie i galaretki. Na pytanie, gdzie jest mała, czyli ja, odpowiedziała, że nocuje u koleżanki. Po dowiezieniu rzeczy Heleny na stację wsadzili ją do samochodu i przyjechali po mnie. Historia z pakowaniem moich rzeczy powtórzyła się.

      Była trzecia nad ranem, kiedy przywieziono nas na stację i wprowadzono – tym razem jeszcze do osobowego wagonu. Na dworze świtało. Po naszym przybyciu pociąg natychmiast ruszył. Wraz z nami jechała pani Gienia Domalewska ze swoją prawie osiemdziesięcioletnią matką, Maria Koźmicowa i jej syn Kazimierz, pani Stasia Onichowska z siedmioletnim synem Piotrem i trzyletnią Elżunią oraz jej siostra Emilia Porębska. Ponadto jechała również pani Wasiewiczowa, żona policjanta, z córkami Ludmiłą, Teofilą i Czesławą.

      Dojechaliśmy do Równego. Ze stacji zawieziono wszystkich do gmachu więzienia. Było tam bardzo ciasno. Na podwórku więziennym palono ogniska i gotowano posiłki. Tu odwiedził nas pan Kuroczycki, który obiecał podjąć się likwidacji naszego mieszkania i sprzedaży rzeczy. Po tygodniowym pobycie w więzieniu przetransportowano nas do stacji Złocijewo pod Równem i załadowano do towarowych wagonów. Do jednego przydzielano około 30-tu osób wraz z bagażem. W czasie przymusowej podróży poznałam Elę Popielską, przyjaciółkę mojego życia. Była młodsza o trzy lata. Jechała w sąsiednim wagonie, ale każdy postój pociągu wykorzystywałyśmy, aby być razem.

      Jechaliśmy na tułaczkę w nieznane. Trasa wiodła przez Żytomierz, Kursk, Orzeł, ciągle na północ, omijając Moskwę od strony wschodniej. Między Kurskiem a Orłem, przed jakąś dużą stacją pociąg zatrzymał się. Mnie, Ludzie i Tofce Wasiewiczównym, Marusi i Nastce Prymakównym wydało się, że za białym wiaduktem, widocznym w oddali na zielonej łące, jest dawna granica polska. Postanowiłyśmy uciekać. Widząc to, żołnierze z konwoju zaczęli nas gonić, strzelając w powietrze. Oczywiście, zostałyśmy złapane i przez pana Prymaka ukarane. Podczas postoju transportu ludzie wyskakiwali, aby ugotować jedzenie, pobrać wrzątek względnie przynieść w wiadrach kupione na stacji gotowe potrawy, a również po to, by załatwić fizjologiczne potrzeby. Wszystko odbywało się pod nadzorem konwojentów. Po pewnym czasie minęliśmy stację i miasto Sokół i wyjechaliśmy do Wołogdy. Był słoneczny dzień. W blasku słońca odbijały się i świeciły złocone kopuły licznych cerkwi.

      2.06.1940 r. nad ranem przybyliśmy do Archangielska. Spojrzałam na zegarek pani Stasi Onichowskiej, była godzina trzecia. Pomyślałam: opóźnia się. Wydawało mi się, że jest już co najmniej godzina szósta. Niestety, zegar wskazywał czas prawidłowo, a ja wtedy jeszcze nie wiedziałam o tym, że o tej porze roku w tym regionie słońce nie zachodzi.

      Miasto Archangielsk leży po wschodniej stronie ujścia rzeki Dwiny Północnej. W mieście po prawej stronie rzeki znajduje się port morski i rzeczny, a dworzec kolejowy po lewej stronie. O szóstej rano pod wagony postawiono barkę. Załadowano nas i nasze rzeczy. Zniknął konwój wojskowy. Doczepiono holownik i popłynęliśmy w górę rzeki. Na barce znajdowali się też więźniowie – mężczyźni, których wagon po drodze doczepiono do naszego transportu. Dla około 700 osób były tylko dwie ubikacje. 4 czerwca dopłynęliśmy do celu. Był to mały posiołek o nazwie Głębokie (Głubokoje). Składał się z ośmiu baraków. Ponadto był barak mieszczący stołówkę i sklep, była łaźnia i pralnia, w oddzielnym baraku mieszkał komendant z zastępcą oraz mieściły się żłobek i przedszkole. Sześć baraków było umiejscowionych po jednej stronie wąwozu, a trzy po drugiej. Zbudowano je z bali – okrąglaków, tylko sufity były obite deskami. Szpary między balami zostały uszczelnione mchem. Pomieszczenia okazały się zapluskwione i zaprusaczone. W walce z pluskwami wyrywaliśmy mech ze szpar i paliliśmy go. Szpary utykaliśmy nowym mchem, zmieszanym z wapnem. Ściany bieliliśmy wapnem. Łóżka były żelazne, polewaliśmy je naftą i podpalaliśmy. Deski i szpary między nimi polewaliśmy wrzątkiem. Niektóre baraki – na skutek niechlujstwa mieszkańców - były zawszone. Natychmiast po osiedleniu zostaliśmy poddani szczepieniu przeciwko tyfusowi, zaś dzieci w żłobku i przedszkolu szczepiono regularnie przeciw innym chorobom zakaźnym.

      W pierwszym baraku mieszkali osadnicy wojskowi: Kretowie z czworgiem dzieci, Radeccy – również z czwórką dzieci (w tym dwoje starszych: Irena i Staszek); Żukowscy z synem i córką Władzią; gajowy, pan Żołędziowski z żoną i trojgiem dzieci. Żona pana Żołędziowskiego miała lewą stronę ciała sparaliżowaną. Najstarsza ich córka, Hanka, pracowała razem z ojcem przy wyrębie lasu. Z uwagi na głupi przesąd nie nakładała zimą spodni watowych. Skutek był taki, że szybko zachorowała i zmarła na zapalenie płuc. W baraku tym mieszkała również Ukrainka, pani Pozłacana, z sześcioletnim Bogdanem.

      W baraku drugim ulokowana została pani Ulana Gierus wraz z umysłowo chorym stryjem Iwanem. Gierusowie przed wojną mieszkali w Buenos Aires (Argentyna). Matka Ulany zmarła tam, gdy ona miała pięć lat. Ojciec oddał córkę na wychowanie do klasztoru. Gdy ukończyła średnią szkołę i 18 lat, ojciec (w nagrodę) zabrał ją do kraju dzieciństwa swego i żony. Wybuchła wojna, Gierusowie nie zdążyli wyjechać. NKWD aresztowało ojca i ślad po nim zaginął, córka zaś została wywieziona. Prócz Gierusów barak zajmowali: rodzina osadników wojskowych Wesołych z córkami Lodzią i Basią; Kapuścińscy – z synami Bolkiem, Stefanem i Robertem, oraz córkami – Marysią i Lonią; rodzina Maciążków z synem Jankiem i córką Czesią; Rybakowscy z Józią, Staszkiem, Gienkiem i Lonią; pani Domalewska z matką; Taborowie z trzema synami (Jurkiem, Wackiem, Luckiem). Większość z wymienionych to osadnicy wojskowi ze wschodnich rubieży Polski.

      Barak trzeci zajmowali osadnicy Sapikowscy z córkami Ireną, Zdzisią i Reginą; Nikorowscy z czterema synami i jedną córką, Walą; Struzikowie (w licznym gronie: siedmiu synów i dwie córki – Kazia i Henia); pani Chudzikowa, nauczycielka, z małym synem Rysiem; druga nauczycielka – pani Kinaszowa z synem Lechem, maturzystą, oraz dziewięcioletnią córką, Danusią; pani Siwicka, żona zawodowego wojskowego w stopniu sierżanta, z synem Florianem; Klaczyńscy z synami Dobrosławem i Cezarym. Pan Klaczyński był pilotem. Zestrzelony w czasie działań wojennych w 1939 r., miał połamane nogi i chodził, opierając się na lasce. Ponadto w tym baraku mieszkała jeszcze pani Pawłowska z synem Kazikiem, Gajewska z synem Władkiem, Irkiem i Tadziem Popławskimi (z pierwszego małżeństwa) oraz Heniem (z drugiego), rodzina osadników wojskowych: Łozowie Jan i Janina z synami Stasiem i Mundkiem oraz rodzina Werniuków z dwojgiem dzieci, Haliną i Romanem.

      Czwarty barak był zasiedlony przez ubogą rodzinę Romaniuków z czworgiem dzieci; Żukowskich z niedorozwiniętym umysłowo Stasiem, który niedługo po przyjeździe zmarł, i Władkiem; panią Dołbniakową z córkami Haliną i Lolą (moimi rówieśnicami) i synem Bogusiem; panią Popielską z Elżunią i Mariuszem; Stępiową z dwoma synami; oraz Florkową, również z dwoma synami.

      Piąty barak objęli w posiadanie pani Czaszyńska z synami Stasiem i Władkiem oraz córkami Helenką i Janulką; pani Zofia Stankowa, żona zawodowego wojskowego w randze sierżanta, z synami Zbyszkiem, Heńkiem i córką Haliną; Berta i Fania Sztylermanówny; pani Bronowska z córką i synem; Pieńkowscy z trojgiem dzieci (najmłodszy Wiesio był moim rówieśnikiem).

      W szóstym baraku mieszkała pani Anastazja Pawlukiewicz, Rosjanka, żona zawiadowcy stacji w Zdołbunowie; rodzina Strączków z siedmiorgiem dzieci, najmłodsze urodziło się 6.02.1940 r.; pani Wala Kowalska, żona policjanta, z synkiem – pięcioletnim Stasiem; Maria Bykowska z mającym niecały roczek Karolem (mąż jej był komendantem policji w Rokitnie); pani Himelfarb z szesnastoletnim synem Motelem. Mąż jej był wywieziony w okolice Astrachania wraz z dwoma starszymi synami. W 1941 r. na wiosnę pani Himelfarb wyjechała z synem do męża. Ponadto barak ten zajmowali jeszcze państwo Saletrowie z niemowlęciem; Mironow, przewoźnik na rzece, z trzynastoletnią córką, Pańką, która poprzedniego lata była uczestniczką obozu pionierów w Arteku na Krymie; oraz sprzedawczyni ze sklepu, Niurka, z mężem i niemowlęciem, Adzikiem; no i ja z Heleną.

      W baraku siódmym za rzeczką mieszkała ukraińska rodzina Prymaków; Sofia i Kiryłł oraz ich dzieci – Iwan, Marusia, Nastka, Fedor i Paraska. W miesiącu wrześniu urodziła się Wieroczka, lecz żyła tylko półtora roku. Następnie Jan i Rozalia Dunalowie z córką Konstancją i synami Zenonem i Heniem. Ojciec tej rodziny był gajowym. Dalszymi mieszkańcami byli: pani Józefa Wasiewiczowa, żona policjanta, z córkami Ludmiłą, Teofilą i Czesią; pani Pawłowska, również żona policjanta; rodzina Kołodyńskich z synami Kazikiem, Józefem, Mieciem i Jankiem; Leokadia Morawińska z córkami Stefanią Teresą i roczną Izą; rodzina ukraińska Wermiejów z dwojgiem dzieci; osadnicy wojskowi – państwo Żarnowie z Marysią, Frankiem, Hieronimem, Jankiem i Zuzią; Apolonia Kopciowa, żona policjanta z Sarn z czworgiem dzieci (Józkiem i Lolem oraz córką Wandzią i Zosią pasierbicą); Czubowie, osadnicy wojskowi, z pięciorgiem dzieci; Ganiborowie Paweł i Józefa z synami Tadziem i Romanem. Z nimi bardzo przyjaźniłam się przez cały okres pobytu w Głębokiem. Była jeszcze rodzina Kałusiewiczów z pięciorgiem dzieci. Pan Kałusiewicz był chory psychicznie i wkrótce zmarł.

      W baraku ósmym lokatorami byli między innymi osadnicy wojskowi Strańcowie z pięciorgiem dzieci; Kargolowie – również z tą samą liczbą dzieci; rodzina Bagińskich: Franciszek i jego druga żona Stasia z córkami Helenką, Janeczką, Czesią oraz synami Gienkiem i Junikiem; rodzina Łosiów z córką Pauliną i synem Alfonsem, który ostentacyjnie nosił w klapie ubrania znaczek, nazywany przez nas „Dzieciątko Stalin”. Pan Łoś był gajowym. Dalszymi lokatorami była pani Stanisława Onichowska z synem Piotrem i córką Elżbietą oraz siostrą Emilią Porębską; pani Koźmicowa z dziewiętnastoletnim synem, Kazikiem i żona policjanta – pani Garmadowa. Barak ten zamieszkiwały jeszcze trzy rodziny ukraińskie: pani Domańska z córka Tamarą i gosposią Marią Piotrowską; pani Korzeniowska z córką Lizą i pani Sosenkowa z czteroletnią Walą.

      W dziewiątym baraku mieściły się żłobek i przedszkole. Mieszkali tam: komendant Wasilij Wasiljewicz Zarubin i jego zastępca Wasilij Siemionowicz Diaczkow. W tym też baraku mieszkała kierowniczka przedszkola.

      W kilka dni po przyjeździe do posiołka pięciu lub sześciu więźniów uciekło do lasu. Nosiliśmy dla nich jedzenie i zaopatrzyliśmy ich w buty brezentowe oraz ubrania robocze. Gdy odrosły im włosy i brody, wyruszyli do Archangielska. Tam udało się im zatrudnić przy załadunku kopalniaków na angielskie statki. W czasie pracy nawiązali kontakt z kapitanem jednego ze statków i nie zeszli na ląd, aż dodarli szczęśliwie do Anglii. O powyższym dowiedziała się Helena już w kraju (gdy przebywała w szpitalu w Strzelinie) od księdza, którego brat był jednym z uciekinierów. Inni więźniowie, mając rodziny na zesłaniu, otrzymali w ramach łączenia rodzin zezwolenia na wyjazd do miejsc pobytu żon i dzieci.

      Od strony zachodniej osady Głębokie płynęła rzeka Dwina Północna. Od wschodu był las. Po północnej stronie osiedla znajdował się dawny plac składowania drewna i las, który ciągnął się aż do odległej o trzy kilometry wsi Krasnyj Jar. Na południu rozciągał się duży plac, na którym składowano zwiezione zimą drewno. Poddawano je obróbce i produkowano podkłady kolejowe lub kopalniaki. Część drewna wiązano stalowymi linami w „pęki” w kształcie sześcianu, spuszczano na wodę do specjalnej zagrody, następnie łączono w tratwy i holownikiem transportowano do Archangielska. Kopalniaki i podkłady wysyłano stamtąd do Anglii.

      Plac tartaczny był ogromny, miał około 500 metrów szerokości i półtora kilometra długości. Po jego drugiej stronie znajdowała się baza, gdzie prócz biura Lespromchoza były mieszkania dla pracowników, szkoła, przedszkole, szpitalik z przychodnią, sklep, łaźnia, pralnia i świetlica, a ponadto lokomobila produkująca prąd elektryczny, wykorzystywany do piły tarczowej i oświetlenia zabudowań bazy. W połowie drogi do bazy był barak SURP-u, czyli Północnego Zarządu Rzecznej Żeglugi, zajmującego się między innymi zaopatrzeniem statków rzecznych w drewno opałowe. W lecie nasi ludzie pracowali na placu przy obróbce drewna, w zimie – przy wyrębie lasu i transporcie drewna. Ścięte pnie drzew wywożono z lasu do drogi przy użyciu koni. Następnie ładowano na ogromne sanie i traktorem na gąsienicach zwożono do bazy. Traktorzyści zarabiali po 30 rubli dziennie. Inni od 5–12 rb przy akordowym systemie pracy. Biorąc pod uwagę liczbę członków rodzin oraz fakt potrącenia z wynagrodzenia kosztów wyżywienia i transportu, były to głodowe zarobki.

      W pierwszym roku mego i Heleny pobytu na zesłaniu nie głodowałyśmy. Pan Kuroczycki dotrzymał słowa i przysyłał pieniądze uzyskane ze sprzedaży rzeczy, pozostawionych w Sarnach. Ponadto Hania, służąca Heleny, i Wilczkowscy z Zacisza przysyłali paczki żywnościowe. Niektórym osobom udało się znaleźć pracę w innym niż las miejscu. Panie Onichowska i Bykowska zatrudniły się w przedszkolu i żłobku. Tam też – jako sprzątaczka – pracowała pani Kopciowa. W stołówce były zaangażowane Wala Kowalska, Fania Sztylerman, Lola Klaczyńska i Maria Piotrowska. Rodzina Radeckich zajmowała się gotowaniem wody. Wrzątek otrzymywało się na herbatę, a ponadto przegotowaną wodę roznoszono w okresie letnim i wlewano do beczek ustawionych na placu tartacznym. Ogólnie przestrzegano zasady picia wody wyłącznie przegotowanej.

      Stanisława Bagińska i Anna Iwanowa pracowały w łaźni. Dziennie należało przynieść kilkaset wiader wody. Łaźnia funkcjonowała przez pięć dni w tygodniu. Na początku naszego pobytu w Głębokiem komendant prowadzał nas, dzieci, do kina. Filmy wyświetlano w świetlicy, najczęściej za darmo, ale czasami trzeba było płacić. Pamiętam dodatek do filmu (chyba był to Człowiek z karabinem), który informował o zjeździe pisarzy radzieckich. W ławkach, w mundurze pułkownika siedziała Wanda Wasilewska. Zabierając głos, udowadniała, jak to w Polsce byli prześladowani Ukraińcy.

      Jesienią zapisaliśmy się do szkoły. Niestety, nie ukończyliśmy jej. Byliśmy bowiem zbyt krytyczni wobec tego, o czym opowiadano na lekcjach. Ostatecznie przeegzaminowano nas, wydając świadectwo ukończenia szkoły dla „małogramotnych”, czyli półanalfabetów. Od tej pory władze miały prawo zmuszać nas do pracy i czyniły to.

      W tych trudnych czasach często zwracaliśmy się z modlitwą do Boga. Nabożeństwa majowe, czerwcowe, różańcowe i przed każdym świętem były systematycznie odprawiane, przy cichym przyzwoleniu komendanta. Po podpisaniu przez gen. Sikorskiego porozumienia polsko-radzieckiego nie było kłopotów ze zbieraniem się na nabożeństwa. Modlitwy początkowo odbywały się w pokoju pań Domalewskich, a później w baraku trzecim lub ósmym u państwa Łosiów.

      Pierwsza zima 1940/41 r. była bardzo mroźna. Drzewa pękały z hukiem. Noc, jak zwykle w tym rejonie, trwała całą dobę. Na błękitnym niebie mnóstwo srebrzystych gwiazd, księżyc świecił, lecz nawet bez niego było jasno. Śnieg się srebrzył i lśnił, jak posypany brylantami, a na niebie zapalały się i gasły pióropusze we wszystkich barwach tęczy. Potrafiłam wyskoczyć z łóżka i w butach na bosą nogę oraz w kożuszku, wdzianym na nocną koszulę, oglądać tę zorzę, nie czując zimna.

      Na wiosnę 1941 r., gdy stopił się śnieg, dzieci pogoniono do roboty, początkowo na placu tartacznym, a później przy karczowaniu lasu. Wyrwane ciągnikiem korzenie drzew trzeba było oczyścić z gliny i mchu oraz odtoczyć na stertę. Praca była bardzo ciężka. Naderwałam sobie ścięgna u rąk i przeponę brzuszną. Nadzorował nas kierownik gospodarczy, sześćdziesięcioletni Ukrainiec, deportowany w latach trzydziestych, nazwiskiem Konus. Pokazywał, jak trzeba szybko pracować, no i poganiał nas. Skutek takiego nadzoru był jeden: po prostu przestaliśmy wychodzić do pracy. W zamian odebrano nam skąpy przydział żywności – chleb i zupę. Poradziliśmy sobie w ten sposób, że zaczęliśmy chodzić do lasu i zbierać jego płody. Jagody lub grzyby sprzedawaliśmy na statkach rzecznych względnie w punktach skupu, otrzymując tam, prócz pieniędzy, 5 dekagramów chleba za kilogram runa leśnego. Obwód archangielski to obszar nizinny z gęstą siecią rzek i licznymi jeziorami, obfitującymi w ryby. Około połowę powierzchni zajmują lasy, a w nich były jagody i grzyby.

      W okolicach Głębokiego, po prawej stronie rzeki Czołmochołki, była siedziba gminy, wieś Czołmochta, a dalej wsie Borok i Pukszenga. Po lewej stronie rzeki w odległości 25 km znajdowało się rejonowe miasteczko Jemieck, natomiast idąc w dół rzeki od niego, wieś Chorobryca (ok. 12 km od nas). Ponadto były jeszcze takie osady, jak: Kiarnysz, Chata Oziero, Pad Oziero, Reka Sija, Bryn Nawołoczek i Bryn Nawołok. Posiołek Kiarnysz stał się dla nas symbolem wyniszczenia Polaków. Znaleźli się tam wywiezieni 10.02.1940 r. z okolic Baranowicz i Nowogródka. Koleją dowieziono ich do stacji Ilma. Dalsze 200 km transportowano ich w marcu, przy trzaskającym mrozie na odkrytych przyczepach, ciągniętych przez traktory. Z grupy liczącej wtedy ok. 700 osób po półtora roku pozostało przy życiu zaledwie niecałe 200. Na tym przykładzie najlepiej widać realizację planu wyniszczania Polaków przez władze sowieckie. Słyszałam takie stwierdzenia: „Niemcy budują krematoria, będzie szum na cały świat, wy tu wymrzecie i dowodów na to nie będzie”, lub też: „Po co ich (Polaków) zabijać? Oni i tak sami zdechną”.

      Porozumienie Sikorski–Stalin uruchomiło tzw. amnestię. Zaczęto wypuszczać Polaków z łagrów. Również ci, którzy musieli mieszkać przymusowo w określonych posiołkach, mogli się przenieść do wsi – kołchozów. Zwolnionych ludzi kołchozy przyjmowały dość serdecznie. Przydzielano mieszkania, wydawano żywność. Należność za nią miała być potrącona przy wypłacie dniówek obrachunkowych w styczniu. Okazało się, że żadnego potrącenia nie dokonano, a pomoc w naturze wydana została z funduszu zapomóg. W następnych latach kołchozy nie mogły sobie pozwolić na taki gest.

      Pewnego dnia jesienią 1941 r. pani Stępniowa otrzymała wiadomość od męża. Jakimś sposobem dostał on jej adres i w drodze do nowosybirskiego obwodu wrzucił gdzieś po drodze kartkę. Informował, że po zwolnieniu z łagru pod Kotłasem jedzie na Wschód i że razem z nim jest sędzia Wilczkowski z Sarn, czyli mąż Heleny. Po wymianie korespondencji wiedziałyśmy, że Wacław osiedlił się w Kujbyszewie, nowosybirskiej obłasti. Dostał tam pracę woźnego w kombinacie mięsnym. W miejscu pracy otrzymywał dwa posiłki: rano kaszę z mlekiem lub olejem, w południe zupę – niby z mięsem. Po wyjściu z łagru ważył zaledwie 48 kg! Powiadomił nas, że na rynku może kupić ryby i kartofle, ale nie ma pieniędzy. Ponadto informował, że może nabyć coś z odzieży i obuwia. Chodziłam więc po wsiach i sprzedawałam za pieniądze (a częściowo wymieniałam na żywność dla nas) różne łaszki, które przywiozłyśmy ze sobą. Sprzedaż szła opornie i mimo że pieniądze prawie nie miały wartości, było o nie trudno. Zdobyty grosz wysyłałam telegraficznym przekazem pocztowym Wacławowi.

      W tym samym mniej więcej czasie do naszego osiedla przybyli mężczyźni z jenieckiego obozu wojskowego. Wśród nich znajdował się Zygmunt Modzelewski, około trzydziestoletni architekt z Warszawy. Był chory na gruźlicę. Opiekowały się nim Helena, panie Onichowska, Kowalska, Bykowska i Popielska (nie mogąc udzielić wsparcia materialnego, obsługiwała go). Sprzedawaliśmy za bezcen to, co chciano kupić, by zdobyć coś dla chorego (jaja, mleko). W końcu pan Modzelewski został odwieziony do szpitala w Jemiecku, gdzie po kilku tygodniach zmarł.

      Wtedy też ujawniła się wśród nas choroba głodowa, szkorbut. Na skórze tworzyły się krostki, pękały i ropiały, a ciało zaczynało gnić. Najwcześniej wystąpiła u mamy Domalewskiej. Na głowie, a także na rękach, nogach i pod pachami porobiły się ogromne ropne guzy. Chociaż lekarka Nina Wasilewna zabrała ją do szpitalika, pani Domalewska szybko zmarła. Ciężko chorowała też Monika Popielska. Jej piękne włosy wypadły, a na głowie utworzyły się ropnie. Syn Moniki, Mariusz, wycieńczony chorobą głodową, zachorował na zapalenie płuc i zmarł. Chorowała również Elżunia, ale była bardzo dzielna i wyzdrowiała.

      Jesienią 1940 r. przeniosłyśmy się do baraku siódmego i mieszkałyśmy tam razem z Lodzią Morawińską. W tym też czasie zaczęły masowo umierać na zapalenie opon mózgowych dzieci w wieku 3–6 lat. Najpierw odszedł od nas Rysio Chudzik, potem Henio Gajewski. Najbardziej pamiętam chorobę i śmierć Tereni Morawińskiej. W ostatnią niedzielę października stan jej zdrowia był bardzo ciężki. Lekarka Nina Wasilewna nic nie mogła poradzić. Teresa była nieprzytomna. Nagle, w mojej obecności, powiedziała: – „Dziadek Mróz przyszedł, dziadek” – i to były jej ostatnie słowa. Zmarła wieczorem około godz. 21-szej. Zaczęłam nieprzytomnie odmawiać „Anioł Pański”. Na pogrzebie nie byłam, uciekłam do lasu.

      Zimą odeszły do armii gen. Władysława Andersa rodziny Żukowskich, Klaczyńskich, Saletrów i Werniuków oraz pani Kinaszowa i Bronowska (razem z dziećmi).

      Z biegiem czasu ubrania i obuwie, które nosiliśmy, ulegały zużyciu. Moja ostatnia para trzewików podarła się. Pan Żarna za kilogram chleba przerobił je na trepy z drewnianą podeszwą. Zimą nie mogłam w nich chodzić, bo były ciasne i nogi marzły, kupiłam więc łapcie sznurkowe i chodziłam w nich, owijając nogi szmatami. Jednak przy 30–40o mrozie było mi zimno. Później Helena uszyła mi ze starego serdaka buty, które wkładałam do tzw. kaloszy, wyciętych z dętek samochodowych. Było trochę cieplej, ale po pewnym czasie wełna zbiła się, stwardniała i znów marzłam.

      W styczniu 1941 r. poczułam ból w prawej nodze koło kostki. Okłady z miodu i mąki żytniej nie pomagały. Ból był niesamowity. Dwie noce nie mogłam spać. W końcu Lodzia – przy pomocy nożyczek do manikiuru – przecięła tworzący się guz. Z rany wykruszyła się skrzepła krew. Do wielu ran szkorbutowych doszła jeszcze jedna.

      W lutym wrócił ze szpitala w Jemiecku pan Łoś. Leczono go na ischias. Bezskutecznie. Wypisany ze szpitala, kulejąc i podpierając się laską, pokonał trasę 25 km w ciągu dwóch dób. Helena przyłożyła wypróbowane okłady z miodu i mąki, a po kilku dniach wybił się na wierzch wrzód i pękł. Pan Łoś wyzdrowiał.

      Zazwyczaj jesienią robiony był zapas drewna na zimę. Należało to do obowiązku dzieci. Niekiedy można je było przynieść z birży – mimo pokrzykiwań stróża. Ale paliło się źle, bo było mokre. Za najlepszy opał uchodziły tzw. suchostoje, czyli drzewa szpilkowe uschnięte na pniu. Lodzia, wracając z robót leśnych, nieraz przynosiła kloce brzozy lub suchostoja. Ja pracowałam przy wyrębie uschniętych drzew wspólnie z Tadzikiem i Romkiem Ganiborami. Żeby dostać się do upatrzonego chojaka, trzeba było od drogi wydeptać w śniegu ścieżkę, ściąć go, popiłować na małe klocki, załadować na saneczki i przyciągnąć do domu. Czasami zapas mego drewna uzupełniał w zimie Zenek Dunal, przynosząc kloce drzewa brzozowego i obdarzając mnie częścią.

      Latem i jesienią miejscowa ludność (jak również my) w celu poprawy aprowizacji gromadziła płody leśne. Borówki zbierano po przymrozkach, wówczas traciły goryczkę, podobnie działo się z jarzębiną. Natomiast żurawiny gromadzone były jesienią tylko w takiej ilości, ile potrzebowano zimą na kisiel. Na przetwory zbierano je wiosną, ponieważ po przezimowaniu pod śniegiem traciły goryczkę.

      Pewnego razu wiosną wybraliśmy się po żurawiny na bagno za Białą Górą. Bagno było ogromne i urocze. Na brzegu rosły karłowate brzozy. Mech złocił się w słońcu, a woda lśniła w bagiennych oczkach. Na głębokości trzydziestu centymetrów był jeszcze lód. W powietrzu unosił się charakterystyczny zapach ziela bagiennego oraz smolistych pączków sosny i świerku. Słońce przypiekało. Łosie i niedźwiedzie spacerowały sobie spokojnie po bagnie i lesie. Zbierając żurawiny, czułam chłód lodu pod nogami. Byłam w tym dniu słabo zaopatrzona w żywność. Miałam tylko siedem placków pokrzywowych. Po zbiór żurawin wyszliśmy o piątej rano. W jedną stroną trzeba było przejść 10 km. Osłabłam, zaczął mnie boleć krzyż, w oczach robiło się ciemno i kręciło się w głowie. O godzinie 14-tej postanowiliśmy wracać. Oczywiście, jagód żurawiny nazbierałam mniej niż inni. Byłam osłabiona, w drodze powrotnej zostawałam w tyle. Jagody niosłam w prowizorycznym plecaku-skrzynce z dykty, włożonej do worka. Za szelki służył sznurek, który wrzynał się w ramiona. Dowlokłam się do domu później niż inni. W baraku nie było nic ugotowanego do jedzenia. Zlitowała się nade mną Lodzia Morawińska i poczęstowała zupą pokrzywową z czubkami szyszek skrzypu i kromką chleba. Po tej wyprawie przeleżałam trzy doby, nie mogąc ruszyć ani ręką, ani nogą, ani też usnąć.

      Innym razem, jesienią, wybraliśmy się całą gromadą na zbiór żurawin. Byli Żarnowie z dziećmi, Ganiborowie, siostry Wasiewiczówny, Morawińska, Gajewska i Garmadowa. Bagnisko było oddalone o 6 km. Ranek był słoneczny, ale z lekkim mrozem. Przy bagnisku rozpaliliśmy ognisko i rozpoczęliśmy zbieranie jagód. Około południa spadł śnieg i zrobiło się zimno. Postanowiliśmy wracać. W drodze powrotnej spotkaliśmy panią Domańską, która w przerwie obiadowej przy wyrębie lasu poszła po borówki dla córki Tamarki i zabłądziła. Początkowo szliśmy gromadą. W międzyczasie drogę przeciął nam wspaniały niedźwiedź. Na skutek różnicy zdań co do wyboru trasy powrotnej podzieliliśmy się na grupy i oczywiście zabłądziliśmy. Przyczynił się do tego obfity opad śniegu, który zasypał ścieżkę. Zaczęło się ściemniać. Już dawno powinniśmy być w domu, a tu las i las. Wreszcie, na szczęście, doszliśmy do rzeki Czołmochotki i ona zaprowadziła nas do celu. Dość często podczas wypraw po runo leśne błądziliśmy, ale zawsze udawało się nam trafić z powrotem. Żywiłyśmy się bardzo skromnie, dwa razy dziennie. Rano i wieczorem zjadałyśmy po dwa średniej wielkości kartofle, umyte szczoteczką, starte (z łupiną) na tarce i rzucone na wrzącą osoloną wodę. Do tego dodawałyśmy suszone grzyby i pokrzywę. W lecie było z żywieniem lepiej, ponieważ były jagody, korzonki, świeże grzyby, młoda pokrzywa i czubki szyszek skrzypu. Ponadto miałyśmy mały ogródek (kilka grządek), gdzie sadziłyśmy kartofle ze ścinków z oczkami, siałyśmy marchew, pietruszkę, buraki i tytoń.

      Kiedyś w Czołmochcie dowiedziałam się, że we wsi Borok ubito w kołchozie krowę. Chciałam kupić mięsa, lecz mi go nie sprzedano, natomiast dostałam za darmo wątrobę. Okazuje się, że przysmak ten jest u miejscowej ludności w niełasce i oddawano go psom. Innym razem we wsi Krasny Jar dostałam od Marii Karelskiej wątrobę z upolowanego łosia. Pewnego razu, idąc przez wieś, na śmietniku znalazłam dwie głowy kogucie. Zabrałam i miałyśmy z Heleną wspaniałą zupę kartoflaną. Zdarzyło się też, że złapałam kuropatwę ze złamanym skrzydłem. Ukatrupiłam ją, wychodząc z założenia, że i tak na pewno lis ją upoluje. Była wspaniała zupa i mięso, lecz ja tego przełknąć nie mogłam, Helena miała wyżerkę przez dwa dni.

      Któregoś dnia, gdy szłam przez wieś Krasny Jar, zawołał mnie pan Dunal. Zaprowadził do kołchozowej piwnicy, gdzie leżały sfermentowane ziemniaki. Okazuje się, że państwo Dunalowie – po odpowiednim spreparowaniu tych ziemniaków – piekli placki. Zrobiłam to samo i wspólnie z Lodzią piekłyśmy na blasze te placki. W ciągu kilku dni piwnice zostały opróżnione przez naszych współziomków, ku zadowoleniu kołchoźników.

      Żeby przeżyć i mieć pieniądze dla Wacława, chodziłam po wsiach i sprzedawałam różne łaszki. W tych wędrówkach bywało nieraz i tak, że przez dwa lub więcej dni nic nie sprzedałam i nie wymieniłam na żywność. Chodziłam głodna. Dlatego też proponowałam różne usługi, jak reperacja ubrań, mereżkowanie serwetek na koszyczki pod chleb, latem suszenie trawy dla krów i owiec, utrzymywanych przez miejscową ludność. Kiedyś we wsi Sija zimą przy 30o mrozie przez trzy dni nie mogłam nic sprzedać. Byłam głodna i zmarznięta. Weszłam do jakiejś chaty, żeby się ogrzać. Gospodyni w tym czasie wyrzuciła do cebra ugotowane łupiny z drobnymi ziemniakami i wyszła doić krowę. Bardzo chciałam ukraść kilka kartofli, ale nie mogłam przełamać się. Wyszłam głodna. Niestety, do końca pobytu na zesłaniu nie nauczyłam się kraść, ani żebrać.

      Na początku grudnia 1942 r. dowiedziałam się, że ewakuowana Rosjanka, Lidia z Murmańska, wraca do swego miasta i chętnie coś kupi, ponieważ nieco dorobiła się, pracując w kołchozie. Mieszkała we wsi Monastyr, oddalonej od naszej siedziby o 24 km, w której Sowieci po zlikwidowaniu klasztoru założyli kołchoz „Krasnaja Zwiezda”. Wybraliśmy się do niej wspólnie z panią Żarnową i Hirkiem. Zabrałam sporo ładnych drobiazgów, jak serwetki haftowane, kapki na poduszki pięknie mereżkowane i inne rzeczy. Sprzedałam wszystko, co miałam. Otrzymałam wówczas cztery kilogramy mąki jęczmiennej, dwa żytniej, trochę kaszy owsianej i suszonych kartofli. Pani Żarnowa dostała worek ziemniaków. Zostaliśmy ugoszczeni chlebem, ziemniakami i herbatą. Przenocowaliśmy. W nocy spadł spory śnieg. Na drodze sięgał on po łydki, natomiast na poboczu sięgał po pas. Po drodze dogoniła mnie ekipa, przewożąca do stacji mienie Lidii, zostałam zabrana i dowieziona do wsi Sija. Dalsza droga to wędrówka przez zaspy. Odpoczywając co kilkanaście kroków, po dłuższym czasie dowlokłam się do domu. Pamiętam, że z przemęczenia nie mogłam ani spać, ani ruszyć się przez kilka dni.

      Wędrując po wsiach w celach handlowych, trafiłam do wsi Pukszęga. Przed jednym z domów zobaczyłam wspaniałego wilczura syberyjskiego. Przypomniał się mi policyjny wilczur Tumraj, który mnie wychował. Zaczęłam do niego czule przemawiać, a on polizał mnie po twarzy. Widząc to dziadek, który był myśliwym, zaprosił mnie do domu, mówiąc: „Jak nasz Szarik przyjął cię do rodziny, toś ty swoja”.

      Zostałam poczęstowana chlebem, kartoflami, mlekiem i malinową herbatą. Panuje tam zwyczaj, że zaproszony do domu gość, powinien opowiedzieć o sobie. Tak też postąpiłam. Gdy skończyłam smutną opowieść o sobie, otrzymałam propozycję przyjęcia do ich rodziny. Długo musiałam przekonywać miłych gospodarzy, że jednak bardzo chcę wrócić do Polski, ale mimo odmowy, przyjaźń serdeczna pozostała aż do naszego wyjazdu.

      We wsi Sija poznałam i zaprzyjaźniłam się z rodziną Sałkowych. Była dobrze urządzona. Maria Michajłowna prowadziła fermę mleczną, jedna z córek była kierowniczką sklepu, a druga pracowała w fermie kurzej. Rodzinie tej sprzedałam sporo ciuchów Heleny, uzyskując solidną zapłatę w produktach żywnościowych.

      Jak już wspomniałam, pani Bagińska ciężko pracowała w łaźni. Ponadto w wolne dni chodziła do lasu po grzyby i jagody, aby zdobyć dla dzieci dodatkowy kawałek chleba. W wyniku przepracowania, przy równoczesnym niedożywieniu zachorowała na wodną puchlinę. Została zabrana do szpitalika, gdzie leżała już pani Białobrzeska, cierpiąca na tę samą chorobę. Pani Białobrzeska wyzdrowiała i szczęśliwie wróciła do Polski, natomiast pani Bagińska zmarła. Umarło więcej naszych ludzi, jak pan Kołodyński, Kałusiewicz i inni.

      Był maj 1943 r. Lody na rzece pękały z hukiem i spływały w dół rzeki, tworząc zatory. Pewnej majowej nocy śniło mi się, że jestem na zielonej łące. Przede mną idą mój ojciec z Wacławem. Byli ubrani na czarno. Biegłam za nimi. Nagle ojciec odwrócił się, mówiąc: „Teraz zabieram Wacka, a ty masz jeszcze sporo czasu”. Weszli za pagórek i zniknęli. Jak zwykle, tak i w maju 1943 r. wysłałam Wacławowi przekazem pieniądze. Na początku czerwca wróciły z adnotacją: „Adresat wybył, umier”. Zrozpaczona Helena natychmiast wysłała kilka listów: do Rady Narodowej z prośbą o akt zgonu, do fabryki, gdzie pracował, do gospodyni, u której mieszkał, oraz do jego znajomych. Otrzymałyśmy dwie odpowiedzi: z Rady Narodowej, że żyje i pracuje w dawnym miejscu; z fabryki, że taki u nas już nie pracuje. Od gospodyni i znajomych odpowiedzi nie nadeszły. Właściwie śmierć Wacława była bardzo zagadkowa. Do tej pory nie mogę ustalić jej okoliczności, mimo zwrócenia się w tej sprawie do „Memoriału”. Jesienią 1942 r. przeniósł się do nas z posiołka Chata Oziero pan Janik. Zamieszkał w pomieszczeniu po Kołodyńskich, którzy gdzieś zniknęli. Janikowie mieli czterech synów i po trzyletnim pobycie na wygnaniu urodziło się następne dziecko (w tamtych warunkach było to na ogół niespotykane). Pan Janik zajmował się ostrzeniem pił. Pod koniec 1941 r. pani Gienia Domalewska została u nas pełnomocnikiem z ramienia rządu Sikorskiego. Zaczęli ściągać do nas ludzie z sąsiednich posiołków; z Chata Oziero przybyli Sienkiewiczowie i Buskowie, a w Białej Górze zamieszkali Kaletowie i Michalscy. Zwykle Helena wysyłała mnie, jako gońca, z listami do Kaletów w Białej Górze, do Pietruszków w Siji. Pietruszkowie mieli dwóch synów: Ryśka i Janka. Obaj zaciągnęli się do armii gen. Andersa. Rolę drugiego gońca pełniła, dwa lata starsza ode mnie, Stefa Łosińska z Siji. W ten sposób unikano informowania miejscowych władz o naszych sprawach, co byłoby konieczne, gdyby zatrudnione dorosłe osoby miały utrzymywać kontakty między posiołkami, zwalniając się z pracy.

      Gdy we wrześniu 1942 r. otrzymaliśmy informację, że w Archangielsku znajduje się przeznaczona dla nas pomoc unrrowska, polecono nam o powyższym powiadomić mieszkańców również Pad Oziero, celem zorganizowania odbioru i transportu darów. Droga była trudna, padał na przemian to deszcz, to śnieg. Zabłądziłam. Ubranie na mnie zamarzło, chciało mi się spać. Byłam już zdecydowana zamarznąć w lesie, lecz świadomość tego, ze ludzie z Pad Oziero zostaną na zimę bez pomocy, zmuszała mnie do dalszego marszu. Nagle usłyszałam wołanie i ryk krowy. Odnalazłam krowę, przytuliłam się do jej ciepłego boku i tak doszłyśmy do nawołującej kobiety. Od niej dowiedziałam się, że jestem 5 km za Pad Ozierom, prawie w miejscowości Chata Oziero. Kobieta ta wraz ze swoja krową zaprowadziła mnie do pani Anny Biesiekierskiej. Dowlokłam się ostatkiem sił do baraku i przekazałam wiadomość o nadejściu pomocy. Marysia Biesiekierska zaopiekowała się mną, nakarmiła i wysuszyła moje ubranie. Nazajutrz delegaci udali się statkiem do Archangielska. Pomoc została dostarczona statkiem już po zakończeniu nawigacji, lecz za sowitą zapłatę w formie pieniężnej i części otrzymanych darów i dotarła do Głębokiego. Dostaliśmy wtedy po pięć kilogramów mąki pszennej, kilka paczek grochu piure, trzy kilogramy ceresu, kilka puszek konserw mięsno-jarzynowych, mleko w proszku i skondensowane słodzone, soczewicę i kawę nie paloną. Były też lekarstwa: tran, witamina C i pastylki odwadniające. Lekarstwa wydawała Helena na podstawie recepty wystawianej przez Ninę Wasiljewnę. Korzystały z leków również dzieci ewakuowanych Rosjan.

      Na początku stycznia 1943 r. mężczyźni – Polacy zostali powołani do Armii Czerwonej. Trafił do niej również Irek Popławski, który prosił mnie, abym trzymała się jego matki, a po wojnie, jak spotkamy się, to pobierzemy się. W końcu kwietnia żołnierze – Polacy zostali zwolnieni z Armii Czerwonej z poleceniem zgłoszenia się do Rejonowej Komisji Poborowej, a to w celu skierowania do polskiego wojska w Sielcach nad Oką. Z uwagi na trudności komunikacyjne nasi mężczyźni nie zdążyli zaciągnąć się do Dywizji Kościuszkowskiej, ale walczyli na froncie w szeregach II Dywizji Dąbrowszczaków. Z mężczyznami trafiły do wojska również nieliczne kobiety.

      Jeszcze pod koniec 1942 r. z osady Chata Oziero przybyła do nas na bazę rodzina Ziomków z córką Wandą i synem Jankiem. Janek został żołnierzem polskiego wojska. Pan Ziomek był z zawodu piekarzem. Helena chodziła do państwa Ziomków czyścić worki z przyklejonej mąki, za co otrzymywała zupę (zalewajkę lub kartoflankę) i ile chciała chleba, dlatego swoją przydziałową porcją chleba oddawała mnie. Przed Bożym Narodzeniem umarła pani Czaszyńska. Niedługo po tym nadeszły zawiadomienia o śmierci Staszka Czaszyńskiego i Jurka Tabora. Jednak po wojnie okazało się, że obaj żyją. Jurek pozostał w Anglii, a Staszek wrócił do kraju i służył w wojsku.

      Na przełomie 1943/44 r. władze radzieckie podjęły decyzję o przesiedleniu nas na tereny południowe ZSRR. Spod Archangielska na północy przewieziono nas do połtawskoj obłasti na południe. Rozpoczął się drugi etap mojego przymusowego pobytu w Związku Sowieckim.




<-- Powrót   Ostatnia aktualizacja: 18 marca 2013 r.