POWRÓT DO STRONY GŁÓWNEJ WSPOMNIEŃ



Marcin Kłos

Renata Jakowiec
Iwan Jakowiec

R-250

SPEŁNIENIE MARZEŃ PO
48 LATACH OD POWROTU Z SYBERII



W numerze dziewiątym rocznika „My, Sybiracy” została zamieszczona relacja z zesłania Cecylii Mar-kowskiej „Wspomnienia Sybiraczki”. Po jakimś czasie redakcja otrzymała od Ireny Markowskiej ręko-pis, który przedrukowujemy. Jest on relacją, złożoną przez trzy osoby, opisującą odnalezienie po latach grobów swych bliskich w dalekiej Syberii. Nie byłoby to możliwe bez serdecznego i bezinteresownego zaangażowania się ludzi rosyjskich. Teksty rosyjskie przetłumaczyła Irena Markowska.

(red. J. Rossowski)

O tym trzeba pamiętać.
Wszystkim poległym polskim matkom
i ich dzieciom, polskiej młodzieży

Mój kuzyn zamieszkały w Warszawie, Marian Kłos, wybrał się na Sybir do Irkucka w poszuki-waniu grobów swojej matki, siostry, i mego ojca, Stanisława Marka – napisała w liście Irena Markow-ska.

JAK TO BYŁO

      Latem 1994 r. Marcin Kłos przyjechał z Warszawy do Sludzianki w obw. irkuckim. W 1940 r. razem ze swoją rodziną Marcin był deportowany z województwa tarnopolskiego (obecnie obw. lwow-ski) do Niżniedinska w obw. irkuckim, do pracy w lesie (lesopował). Marcin wówczas miał 11 lat, a jego młodsza siostra dwa. Przebywanie zesłanej rodziny tylko za to, że byli to Polacy, zostało upa-miętnione tym, że w syberyjskiej ziemi pozostały mogiły ich bliskich.
      W 1946 r. osierocone dzieci wróciły do Polski. Marcin ciągle marzył o tym, aby odwiedzić miej-sce zsyłki i pokłonić się mogile matki, siostry, wujka, innych krewnych i sąsiadów. W 1994 r. marze-nia jego się urzeczywistniły. Zgodnie z naszą prośbą Marcin Kłos dzieli się wspomnieniami.

(Renata Jakowiec, Warszawa 15.01.1999 r.).

MOJA KRÓTKA HISTORIA Z LAT 1940–1946 r.

      Dzień 10.02.1940 r. to pierwsza masowa wywózka Polaków w głąb Związku Radzieckiego, która objęła i naszych rodziców. Zima, mróz, niewielka wieś Dobrzanica w powiecie przemyślańskim, w woj. tarnopolskim. Rodzina chłopska, nie bogata, jak wszyscy w tej miejscowości. Jaki był rozkaz – daję przykład mojej rodziny. Mój kuzyn był w tym czasie ciężko chory, zostawiono go z matką. Pozo-stałych członków rodziny: czworo małych dzieci z ojcem zabrali. Oto moja rodzina: ojciec Andrzej – 1898 rok urodzenia, brat Jan – urodzony w 1925, brat Stanisław – o dwa lata starszy, ja, Marcin – rok urodzenia 1929, brat Tadeusz – 1935 rocznik, siostra Helena – urodzona w 1927, siostra Maria – o dziesięć lat młodsza, matka Maria – rok urodzenia 1903, babcia Aniela – urodzona w 1875 r. Dziadek dzień wcześniej wyjechał do swojej córki do miasta Chodorów i dlatego udało mu się nie wpaść w ręce krasnoarmiejców. Nieoczekiwanie w nocy przyjechali do nas czerwonoarmiści. Wydali rozkaz: – „Wstawać i zbie-rać się!” Nasi rodzice nie byli do tego przygotowani. W większości domów nie było żadnych zapasów żywności, aby można było wziąć ze sobą. W tym czasie chleb na wsiach pieczono w domu. Mieliśmy zamiar upiec chleb następnego dnia i nie zdążyliśmy. Wzięliśmy z sobą to tylko, co było w spiżarni. Oprócz tego trochę mąki i kaszy. Mama przygotowała śniadanie, wszyscy się najedli i ubrali. Posa-dzono nas na przysłane sanie i zawieziono na stację Wołków. Na stacji znajdowały się przygotowane wagony towarowe, do których nas załadowano, średnio po cztery rodziny do wagonu, przeciętnie po osiem osób rodzina. Wagon był wyposażony w podwójne nary z dwóch stron i mały metalowy piecyk, przymocowany do podłogi. Niewielki zapas opału – węgiel, drewno, wiadro z wodą. W podłodze wycięty mały otwór. Wagony zamknięto. Pociąg wyruszył na wschód. Warunki życia w czasie podróży były bardzo trudne. Zimno, niedostatek żywności, bardzo złe warunki sanitarne. W pociągu rodziły się dzieci i umierały. Potem podawano nam trochę chleba. Oprócz tego pozwalano na stacjach brać wodę i kipiatok (wrzątek). Je-den raz zorganizowano nam wspólną kąpiel. Nie wiem gdzie to było, w jakimś mieście, Omsk czy Nowosybirsk. Odzież nasza przeszła przez pralnię parową, w celu likwidacji insektów.
      Podróż trwała. Przejechaliśmy góry Ural, miasta Omsk, Nowosybirsk, Krasnojarsk. Nasze wago-ny odczepiono na stacji Atzamaj w obwodzie irkuckim. Przeładowano nas z wagonów na wielkie plat-formy ustawione na płozach (rodzaj sani), a gąsienicowy traktor przewiózł nas na osiedle Gribanowo, niedaleko od Atzamaju. Około 15 marca rozkwaterowano nas w wielkich barakach. To znaczy, że podróż nasza ciągnęła się dłużej niż miesiąc. Przyszła wiosna z niedostatkiem wszystkiego, co nie-zbędne do życia. Wszyscy dorośli pracowali w lesie, na leśnych wyrębach (lestranchoz). Nasi ludzie nie byli przyzwyczajeni do takich warunków. Zaczęły się różne choroby, między innymi i zakaźne. Dużo ludzi umierało. Każdego dnia było dużo pracy na cmentarzu, przy pochówku umarłych. Nad-szedł miesiąc maj i kilka rodzin przewieziono do Niżneudinska, a potem na posiołek Ust’-Kaduj w ukarskim sielsowiecie, niedaleko od Atagaju. Nasza rodzina też tam trafiła. Rozkwaterowano nas jak przedtem, tylko baraki były mniejsze, jedna izba na rodzinę.
      Młodsze dzieci zaczęły chodzić do szkoły i rozpoczęły naukę od poznawania rosyjskiego alfabe-tu. Młodzież i dorośli zaczęli pracować w lesie. Głównym zajęciem było zbieranie żywicy z sosno-wych drzew. Całe ubrania i ręce kleiły się od żywicy. Z powodu braku nafty, którą można było zmyć żywicę, myliśmy się przy pomocy piasku. Moczyło się ręce i odzież w piachu, w ten sposób nie kleili-śmy się do wszystkiego. Chodziło się jak w pancerzu. Żywica pokryta piachem tworzyła niezłą skoru-pę. Trzeba było dobrze zabezpieczyć włosy. Jeśli żywica dostała się do włosów, to tylko nożyce po-magały. Cały człowiek był pokryty tą żywicą. Zbiór żywicy wyglądał w ten sposób, że na sośnie wy-cinało się rowek 2 cm głęboki i 25 cm długi. Wycinało się go wysoko – prawie pod koroną drzewa. Strużka kropel żywicy, padająca na plecy, uderzała mocno i przyklejała się do ubrania. Człowiek po pracy czuł się, jak po biczowaniu. Kiedy naczyńka z żywicą były pełne, wybierało się ją łopatką do wiadra. Ręce kleiły się, i – niosąc wiadro od sosny do sosny – dłonie przyklejały się do rączki wiadra, z tego powodu skóra na dłoni była poodrywana i bardzo bolały te rany. Niestety, przez cały letni se-zon zranienia nie goiły się i to było bardzo uciążliwe w pracy. Jednak każdy musiał normę wykonać, bo inaczej straszono sądem (pajdiosz pod sud).
      Zimą odbywało się korowanie drzew, przygotowywanie do letniego sezonu. Heblem umieszczo-nym wysoko na kiju trzeba było korę zrywać, drobne cząstki kory wpadały do oczu i wywoływały zapalenie spojówek i inne choroby oczu. Pył czerwony sypał się na całą twarz. Potem następowało przybijanie naczynek blaszanych, które noszono w wiadrach. Nieraz po 20 kg dźwigało się od sosny do sosny po głębokim śniegu i przy 40 stopniach mrozu. To była katorżnicza praca o głodzie. Cóż, 40 stopni nie przeszkadzało, bo z człowieka pot ciurkiem leciał od tej ciężkiej pracy. Młode dziewczęta poobrywały sobie wnętrzności. Przez okres tej niewolniczej pracy nie miesiączkowały. Powód: ciężka praca ponad siłę i okropny głód. Prawie od razu naszą mamę odwieziono do szpitala do Niżnieudin-ska. Nagle umarła najmłodsza siostra Marysia. Po kilku dniach zmarł wuj Stanisław. Zostawił czworo sierot bez matki, najmłodszy synek miał pięć lat. Już o nim wspominałem, że w czasie deportacji z Polski jego żonę zostawili z ciężko chorym synem, dzieci czworo zostało na Syberii. Najstarsza córka miała 18 lat, wuj skończył 39 lat. Został pochowany z moją mamą na posiołku Ust’-Kaduj, nad rzeką Udą (tu odnalazłem ich groby w 1994 r. – po sześćdziesięciu latach).
      W tym samym czasie zachorował mój ojciec i starszy brat. Ojca zabrano do szpitala. Później, w listopadzie zmarła moja mama. W tym czasie była już zima. Przywieziono mamę ze szpitala na posio-łek, leżała na saniach bez ubrania, w słomie. Nigdy nie zapomnę tego widoku! Boże!
      Latem 1941 r. sam musiałem pracować, zimą przebywałem w domu. W końcu 1941 r. pojawiła się możliwość wyjazdu ze Związku Radzieckiego, na mocy porozumienia między emigracyjnym rzą-dem z Londynu a Moskwą. Rozpoczęto organizować Polskie Wojsko pod dowództwem gen. Wł. An-dersa na terytorium Związku Radzieckiego. W kluczowym momencie nasze wojsko postanowiło wyjść z terytorium Związku Radzieckiego do Iranu. Razem z wojskiem mogły także wyjechać osoby cywilne – kto zdążył, dorośli Polacy i sieroty. Moja rodzina także przygotowała się do wyjazdu. Dojechaliśmy tylko do Nowosybirska. Stamtąd nas skierowano do Ałtajskiego Kraju, kosichińskiego rejonu, do le-śnego robotniczego gospodarstwa Juźnyj. Ojciec i starsi bracia pracowali w lesie. Oprócz tego zajmo-wali się załadunkiem do wagonów wyrobów leśnej fabryki, w celu wysyłki na front. Ja i moja siostra pracowaliśmy w lesie, wykonywaliśmy „klocki” (klockowe metry). Przyszedł maj 1943 r. Ojca aresz-towano. Nie wiedzieliśmy, za co, wywieziono go nie wiadomo dokąd. Po wojnie dowiedzieliśmy się, że był sądzony i dostał wyrok sześciu lat pozbawienia wolności. Zmarł 31 maja 1943 r. W tym czasie, w maju 1943 r., obaj starsi bracia poszli do Polskiego Wojska. Niedaleko od Moskwy organizowano polską Dywizję im. Tadeusza Kościuszki. Potem poszli na front. Pierwszy bój – Lenino. Tu zginął nasz kuzyn, Tadeusz Bosak, w pierwszym boju rozerwany przez granat. Miał 20 lat. Był październik 1943 r., szli do samego Berlina.
      My zostaliśmy sami z babcią. Pracowaliśmy i żyliśmy z naszych młodych rąk. Oprócz tego uprawialiśmy niewielką działkę, sadziliśmy kartofle, sialiśmy proso. Niewielką pomoc udzielała nam zagranica.
      W marcu 1945 r. 4 km od naszego uczastka zorganizowano Dom Dziecka dla polskich dzieci. Z bab-cią pożegnaliśmy się: ona przeniosła się do drugiej swojej córki, która mieszkała niedaleko od nas.
      W Domu Dziecka prowadziliśmy w miarę normalne życie. Cały personel był polski. Byli wy-chowawcy, nauczyciele, opieka zdrowotna, było dużo dzieci. Był jeszcze inny Dom Dziecka w Ałtaj-skim Kraju – Zudiłowo, niedaleko od Barnaułu. Ciężko było nam żyć, jak wszystkim w czasie wojny. Jednak mieliśmy nadzieję, że jak wojna się skończy, to wrócimy do Ojczyzny. I tak się stało.
      W połowie 1946 r. powróciliśmy do Polski. W związku z tym, że po wojnie województwo lwow-skie, powiat tarnopolski i inne – historia decyzją zwycięskich mocarstw oddała Związkowi Radziec-kiemu, my musieliśmy wyjechać na zachód Polski, w nieznany rejon. Bracia wrócili z wojny. Nasza babcia powróciła wcześniej od nas i znalazła miejsce w rodzinie swojej drugiej córki, która w ramach repatriacji przyjechała po wojnie z Chodorowa, z woj. lwowskiego na Ziemie Odzyskane, do Opola. Babcia zmarła w 1956 r.
      Wiele przeszliśmy w czasie zesłania. Spotykaliśmy dużo ludzi, dobrze życzących nam (rosyjska syberyjska dusza). Oni wiedzieli, że to nieszczęście, nie poddawali się propagandzie. Spotykaliśmy też innych ludzi, którzy nie tylko z obowiązku, ale z własnej woli mówili, że tutaj pozostaniemy na zaw-sze i nigdy nie wrócimy do Ojczyzny. Myślę, że oni mogliby mieć rację, gdyby Niemcy nie napadły na Związek Radziecki. Tak by było. Jednak wyszło inaczej. Tylko, że to przyniosło tyle ofiar wśród dorosłych i dzieci. Jeszcze dziesięć lat temu nie wolno nam było o tym wspominać.
      Przez całe swoje dorosłe życie miałem nadzieję, że uda mi się być w miejscach naszego zesłania. Chciałem przede wszystkim odwiedzić irkucką ziemię. Tam zostali na zawsze moi krewni: mama, siostra, mąż siostry mojego ojca, babcia, kuzynki i bardzo wiele osób z naszej wsi. Chciałem odwie-dzić położone
      w lesie osiedle i cmentarz niedaleko rzeki Uda, w pobliżu kołchozu Badaranowka. Wreszcie to wszystko się spełniło. Dziękuję za to mieszkającym tam, na Syberii, i do tego czasu nieznanym mi ludziom.
      Wszystko to miało miejsce w 1994 r. Udało mi się dostać adres, napisałem list. Wkrótce nie tylko dostałem odpowiedź, ale przysłano mi zaproszenie. Trzeba było zdecydować, co robić dalej. Kupiłem bilet i pojechałem. Tym razem podróż minęła w innych warunkach. Ekspresem do Moskwy, a potem samo-lotem do Irkucka. Tam zostałem przyjęty i ugoszczony lepiej jak u swoich. Tego nie spodziewałem się i nigdy nie zapomnę. Poznałem tam ludzi o wielkich sercach i ich dzieci, wnuki, rodzinę i bliskich sąsiadów. Wszystko to miało miejsce w czasie pięknej, wiosennej pogody nad brzegiem jeziora Bajkał. Potem pokazano mi Irkuck, o którym dużo słyszałem z historii. Dzięki temu zaproszeniu udało mi się być w mieście Niżnieudinsk. Tam historia powtórzyła się. Nieznajomi przyjmują mnie i goszczą, jak swojego. Pomogli mi zwiedzić miejsca zesłania. Na własne oczy zobaczyłem je, po tym, jak minęły 54 lata. Wszystko było, jak w tamtych latach, tylko że zbudowano dużo nowych domów. Tajga nie po-dobna do tamtej dawnej, wszędzie rośnie nowy, młody las.
      Przyszła kolej na zwiedzanie starego cmentarza. To było dla mnie najważniejsze – dotrzeć tam i być wśród mogił swoich bliskich. Czułem się bardzo dziwnie – oto miejscowi ludzie z dobrej woli, bez przymusu, zdobyli się na zbudowanie ogrodzenia całego cmentarza, tak starej części, jak i nowej.
      Należało zakończyć wyprawę. Wróciłem z Niżnieudinska do Sludzianki. Nadeszła chwila poże-gnania się z moimi przyjaciółmi z Syberii. To był dla mnie trudny moment.
      Zajmując miejsce w wagonie ekspresu Władywostok-Moskwa, długo nie mogłem pojąć tego, że to już koniec mojej podróży i trzeba wracać do domu. Pozostało mi tylko podziwiać bogatą przyrodę na trasie Bajkał–Ural i dalej.
      Oto i moja krótka historia – wiem, że nieudacznie napisana. Powinniście wszystko to zrozumieć i wybaczyć mi.


Marcin Kłos, Warszawa styczeń 1999 r.


RELACJA RENATY JAKOWIEC

      Wszystko zaczęło się od „Tygodnia Sumienia”. W kwietniu 1992 r. polski Ośrodek KARTA za-prosił do Warszawy na „Tydzień Sumienia” delegację rosyjskiego „Memoriału”, w skład której weszli przedstawiciele wielu regionów dawnego Związku Radzieckiego. Równocześnie z poszukiwaniami represjonowanych radzieckich obywateli „Memoriałowcy” nie mogli nie natrafić na problemy depor-towanych do Związku Radzieckiego polskich obywateli. Z tego powodu zaprosili Polacy także mnie, Renatę Jakowiec. Opis pracy tego forum nie jest przedmiotem tej relacji, za wyjątkiem jednego mo-mentu, będącego punktem wyjścia mojego opowiadania. Zgodnie z programem „Tygodnia Sumienia”, od rana w pałacu Radziwiłłów odbywały się ważne spotkania, konferencje, wykłady i inne. Po obie-dzie my, „Memoriałowcy” z różnych regionów wielkiego państwa, siedzieliśmy przy okrągłym stole na pierwszym piętrze. Udzielaliśmy odpowiedzi na pytania polskich obywateli, pragnących znaleźć swoich bliskich w tym lub innym rejonie Związku Radzieckiego, albo dowiedzieć się czegoś o nich. Rejestrowaliśmy te pytania, wypełnialiśmy ankiety, a jak powróciliśmy do domu, mieliśmy za zadanie znaleźć odpowiedzi na pytania Polaków. Tak się złożyło, że ja jedna byłam przedstawicielką całego irkuckiego obwodu. Nie miałam tak dużo pytań, wszystko dokładnie zapisałam. Poznałam Barbarę Michnik, pracownicę Archiwum Wschodniego „Karty”, kobietę sympatyczną, energiczną, znającą język rosyjski. Podobała mi się dlatego, że była bardzo sprawną i kontaktową osobą.
      Skończył się „Tydzień Sumienia”, wróciliśmy na swoją ojcowiznę. Trzeba powiedzieć, że ja ni-gdy nie byłam za granicą i nie zamierzałam być, z tego powodu zresztą nie żaliłam się. Podróż do Pol-ski spadła na mnie nagle, jak śnieg na głowę. Oczywiście, wrażenia z Polski, z Warszawy, były ogromne. To, czego dowiedziałam się i usłyszałam na forum, wstrząsnęło mną do samego dna duszy. Jeszcze w dzieciństwie podejrzewałam, że z tymi Polakami, których w latach 1939–1941 r. zesłano na Ural, postąpiono haniebnie i nieuczciwie. Wtedy nie znaliśmy terminu „postępowanie niezgodne z prawem”. To byli wielcy (albo ja byłam mała) piękni, poważni i dumni ludzie. Oni byli aresztowani i nie uśmiechali się, chociaż po mieście chodzili jak wolni. Matki nasze szeptały między sobą i opowia-dały o Polakach, nawet plotkowały. Jakimś zwierzęcym instynktem wyczułam, że byli to nieszczęśliwi niewolnicy, ci Polacy. Nie wiedziałam, co to za siła, kto to... Jak na przykład nie wiedziałam, kto po-zwolił uczniom wykłuwać piórem oczy na portrecie Blüchera w książce do czytania do drugiej klasy. Uczyliśmy się ze starych podręczników i Blüchera nie zdążo-no jeszcze z nich usunąć. A potem w naszym mieszkaniu zakwaterował się młody i wesoły Polak, wuj Staszek. Był on zamknięty w sobie, ale pełen emocji, dużo czytał, przynosił gazety w języku polskim. Czytał i wszystko komentował nam – matce i dzieciom. My mało rozumieliśmy. Polska była dla nas tak daleka, jak teraz na przykład Bangladesz. Żyją, no i co? Wszędzie żyją. A wszystko pozostałe nieważne. Widocznie świat uczuć nie potrzebuje słów. Wiedzieliśmy, jak denerwuje się i przeżywa, jak cieszy się i smuci wuj Stach. I to pozostało w mojej pamięci.
      W Warszawie zrozumiałam, jak podle rząd nasz postąpił z polskimi obywatelami, na siłę depor-towanymi w głąb Rosji. Wróciłam do domu wstrząśnięta tym. Kiedy z mojego serca zerwano kudłatą skórę fałszu, zaczęłam dostawać listy od obywateli polskich z prośbami o pomoc w odszukaniu śla-dów bliskich ludzi, zrządzeniem losu rzuconych na Syberię i w niej zaginionych. Wśród innych przy-szedł list od mieszkańca Warszawy, Marcina Kłosa. Oto co on napisał.


8.07.1993 r.

         Szanowna Renato Leonidowno!       Z polecenia Barbary Michnik ze Wschodniego Archiwum w Warszawie postanowiłem napisać do Pani list, chociaż Pani nie znam. Mam nadzieję, że dzięki Pani będę w stanie zrealizować marzenia mojego życia – wyjazd do miejsca mego zesłania w latach 1940–1946 r., także zwiedzenie głównego dla mnie miejsca, tam, gdzie pochowane są moja mama i siostra. Aby można było tam pojechać, po-trzebne mi są dokumenty, potwierdzające to, że ja tam w tych latach mieszkałem i że tam poumierały moje mama i siostra. Druga możliwość podróży – to zaproszenie mnie przez Panią. Dlatego zwracam się do Pani, Renato Leonidowno, aby Pani pomogła mi w otrzymaniu dokumentów, które umożliwiłyby mi zrealizować podróż, marzenie mojego życia. Niezbędne dane:
a.    do 10.02.1940 r. cała moja rodzina mieszkała we wsi Dobrzanica, pow. Przemyślany, woje-wództwo Tarnopol, skąd tego dnia wywieźli nas na Sybir.
b.    Miejsce zsyłki: Atzamaj, osiedle Gribanowo, województwo Irkuck. W niedługim czasie nas przesiedlono do uczastku Ust’-Kaduj, poczta Ukar, powiat Niżnieudinsk, województwo Irkuck. W koń-cu 1941 r. wyjechaliśmy do Ałtajskiego Kraju, kosiuchiński powiat, kontoszyński Ł.P.Ch, s. Jużnyj.
c.    Latem 1940 r. umarła moja mama, a jesienią 1940 r. moja siostra. Obie są pochowane w Ust’-Kaduju. O tym, że moja matka i siostra tam umarły, ja nie mam żadnego dokumentu. Być może w urzędzie miasta lub powiecie jest jakiś dokument.
d.    Dane osobowe: Matka – Kłos Maria Iwanowna, ur. 1903 r. Siostra – Kłos Maria Andriejew-na, ur. 1937 r. Ja, Kłos Marcin Antoni Andriejewicz, ur. 13.06.1929 r. w Dobrzanicy, powiat Przemy-ślany, woj. Tarnopol. Obecny adres zamieszkania – Warszawa.
Jeszcze raz bardzo proszę, jeśli by to było możliwe i otrzymałbym to, nie wiem jak bym ten dług spłacił. Z niecierpliwością czekam na odpowiedź.

Marcin Kłos

      Od momentu, kiedy dostałam ten list, myśli moje zakręciły się, jak wicher, jak czółno, szukając drogi rozwiązania problemu. Trzeba było rozwiązać dużo drobnych zagadnień. Od czego rozpocząć? W naszym kraju w tym czasie była trudna sytuacja z żywnością: puste półki sklepów, sprzedaż pro-duktów surowo przestrzegana według talonów i rozrachunku na jednego mieszkańca. Osobista moja sytuacja zdrowotna: ja już wtedy źle chodziłam – przewlekła osteoporoza, dlatego ruchy moje były ograniczone. Marcin myślał na pewno, że w granicach naszego województwa można tak szybko i lek-ko się poruszać jak w centrum Polski, a nie jest to takie proste: na terytorium naszego województwa Polska zmieści się kilka razy, a Ust’-Kaduj znajduje się w przeciwległym końcu od Sludzianki.
      Przede wszystkim skontaktowałam się z Niżnieudinskiem. Tam mam dobrą przyjaciółkę, miesz-kającą tam wraz ze swoją rodziną, Galię Jelizerową. Napisałam do niej o liście Marcina i poprosiłam o pomoc, aby mógł on odwiedzić Ust’-Kaduj. W tym czasie u nas w narodzie panowało przekonanie, że jako turyści przyjeżdżają do nas tylko bogaci obcokrajowcy, płacą dolarami i szastają pieniędzmi. Jakże takich gości możemy przyjąć? Galia napisała do mnie bardzo wzruszający list. Przestraszyła się, że przyjedzie „milioner”. Ale potem napisała: „Proszę przysłać, wyjedziemy na spotkanie, znajdziemy miejsce i nakarmimy. A jeśli chodzi o Ust’-Kaduj to ja znam dokładnie trzy Kaduje”.
      Na milicji zgłosiłam zaproszenie dla Marcina do nas do Sludzianki, włożyłam je do koperty i wy-słałam do niego z listem. Wkrótce dostałam odpowiedź, w której Marcin napisał, że planował wyjazd latem, a zimą z jego zdrowiem to będzie bardzo trudne. Kamień mi z serca spadł: już widziałam, jak on będzie po zaśnieżonej tajdze nie wiadomo, jakimi środkami transportu dobierał się do zapomniane-go przez Boga, leśnego osiedla Ust’-Kaduj. A latem – inna sprawa, można nocować nawet „pod gałąz-ką”. W międzyczasie dwa razy jeździłam do Irkucka i dostałam dokument, poświadczający śmierć siostry Marcina, o której zawiadomili oddział Niżnieudinskiej Speckomendatury jej rodzice, Kłos Ma-ria i Kłos Andrzej, po trzech miesiącach po jej śmierci. Książka Speckomendatury była prowadzona w jednym egzemplarzu i teraz jest przechowywana w wojewódzkim Z.H.T.S. [raczej ZAGS – Urząd Sta-nu Cywilnego, red.], tak, że w Niżnieudinsku nic by nie znaleźli. Tam nie ma teraz Speckomendatury. W archiwum potraktowali mnie delikatnie, nawet zapłaty nie żądali. Jednak zaświadczenia o śmierci matki nie mogli odnaleźć. Razem z pracownikami archiwum zastanawialiśmy się, dlaczego nie ma notatki o jej śmierci. Doszliśmy do wniosku, analizując przerwę: o śmierci siostry notatka została spo-rządzona po trzech miesiącach od zgonu. To znaczy, że i o śmierci matki zapis mógł być dokonany z opóźnieniem, już w innej księdze, za 1941 r. Zaczęliśmy szukać i znaleźliśmy zapis, że Maria Iwa-nowna Kłos umarła 12.04.1941 r. Dokumentu, świadczącego o jej śmierci jednak mi nie wydano. Po-myślałam, że Marcin sam zgłosi się do archiwum w tej sprawie. Latem 1994 r. posłałam zaproszenie. I oto otrzymuję telegram „Wylatuję samolotem, ląduję w Irkucku”. Był przepiękny letni dzień. Pojecha-łam z zięciem Walą naszym „zaporożcem” na lotnisko. Przyjechałam na czas, samolot nie spóźnił się. Stałam w tłumie ludzi, którzy wyszli na spotkanie przylatujących. Z płyty lotniska zaczęli iść pasaże-rowie. Boże, jak ich było dużo! Jak miałam poznać Marcina? Trzymam w ręku telegram, jakby to był pełen nadziei znak i od czasu do czasu pokrzykuję: – „Marcin Kłos!” Nieprzyzwoicie jakoś, ludzie zaczęli się na mnie oglądać i zamilkłam. I oto idzie niewysoki mężczyzna o siwych włosach, od razu zrozumiałam, że to on. Jego oczy szukały mnie i ja patrzyłam na niego, trzymając telegram. Mnie to on od razu poznał, bo jemu Barbara Michnik dała mój rysopis. Przywitaliśmy się, on poszedł po ba-gaż. Pokazałam mu, gdzie stoi nasz samochód, potem pobiegłam po Walę i powiedziałam: – „Wala, tam poszedł mężczyzna w niebieskiej kurtce, idź za nim, pomóż mu nieść jego rzeczy”. Wala poszedł i zaraz wrócili z walizkami. Potem jechaliśmy dwie godziny do Sludzianki mijając góry i lasy. Marcin patrzył na zmieniające się pejzaże. Prawie cały czas milczeliśmy. Nie dlatego, że nie było o czym rozmawiać, ale dlatego, że w duszy coś się działo, coś wielkiego i nie wypowiedzianego, coś, na co trzeba czasu, aby to coś opadło. Nad ruczajem zjedliśmy posiłek i pojechaliśmy dalej. Po tym jakoś wszystko poszło swobodniej. Marcin odpoczął, zapoznał się z na-szymi krewnymi i sąsiadami.
      Trzeba powiedzieć o tym, że Marcin przywiózł ze sobą rzadko spotykane lekarstwo dla naszej sąsiadki (na moją prośbę) na chorobę nowotworową. I można tylko domyślić się, jak on zdobył to lekarstwo w Warszawie. Poszliśmy całą rodziną w gości do teściów i tam odbył się bankiet, w zasadzie na wolnym powietrzu. Marcin poznał całą naszą rodzinę.
      Pojechaliśmy we troje do Irkucka, Marcin, ja i Natasza – moja córka. Na pewno byłam dla nich kłopotliwa ze swoim „cichym chodem” (ja nie chodzę). Po tym przypadkowo zatrzymaliśmy się przy wojewódzkim archiwum ZAGS. Krzyknęłam ze zdziwienia: – „Marcin, to jest archiwum ZAGS!”
      Weszliśmy do środka. Tym razem Marcinowi wydali dokument o śmierci jego matki, a nawet o śmierci jego wujka, Stanisława Marka. Potem chodziliśmy i jeździliśmy po Irkucku. Marcin powiedział – „Chcę zobaczyć kościół”. – „Dobrze, zaraz tam będziemy”. On na pewno chciał się pomodlić i po-dziękować Matce Bożej za spełnienie swego dawnego marzenia. W kościele był biskup katolików Sy-berii i Dalekiego Wschodu. Z o. Ignacym Pawlusem już znaliśmy się i przedstawiłam mu Marcina. Ojciec Ignacy radośnie przyjął nas, ugościł kawą i podarował broszurę o polskim kościele „Odrodze-nie przyjścia”, a nawet dał autograf. Rozmawiał z Marcinem po polsku, poinformował, że katolikom nie zwrócono kościoła, a tylko wydzielono maleńką kaplicę. Potem pożegnaliśmy się i wyszliśmy. Z ulicy Marcin kilka razy fotografował przepiękny budynek kościoła, a potem powiedział: – „Jeśli wła-dze by pozwoliły, to Polacy zebraliby pieniądze i wpłacili za Kościół państwu. Przykro, że Kościół nie jest rurociągiem gazowym i prywatyzować go jest trudno”.
      I oto powróciliśmy do Sludzianki. Wynikł problem: jak Marcin pojedzie do Niżnieudinska? Kto pojedzie z nim? Ja nie mogę, bo nie chodzę. Mąż Iwan powiedział mi: – „Ja pojadę”. Weszłam do pokoju, gdzie Marcin wypakowywał swoje rzeczy i powiedziałam: – „Marcin, z panem pojedzie Iwan”. On popatrzył na mnie bardzo uważnie i spytał: – „A on wie, że pani tak postanowiła?” Zaśmia-łam się: – „Marcin, jak można za Iwana decydować, on już sam zdecydował, to on tak postanowił”.
      Napisałam do Gali Jelizarowej polecony list i Marcin z Iwanem we dwóch pojechali pociągiem. Przez wszystkie te dni była piękna słoneczna pogoda. Na trzeci dzień wcześnie rano moi podróżni weszli na ganek i zastukali w okno – przyjechali z powrotem do Sludzianki. Niebo zachmurzyło się, pogoda najwyraźniej chciała się popsuć. Dziwiłam się, jak oni szybko uwinęli się, zjeździli i znaleźli Ust’-Kaduj, byli wszędzie, gdzie trzeba. Marcin zatęsknił i chciał wracać do domu. Staraliśmy się go odwieść od tego zamiaru, ale on postanowił wracać. Pojechaliśmy na stację, kupiliśmy bilet na następ-ny dzień. Akurat w cerkwi odbywało się nabożeństwo. Marcin chciał wejść, my zostaliśmy na ze-wnątrz. Po jakimś czasie weszłam do cerkwi i zobaczyłam: wszyscy się modlą, na kolanach, Marcin klęczy na jednym kolanie, złożył dłonie na drugim i milcząc zamarł. Potem zrozumiałam, że on modlił się tak, jak my nie umiemy. Wiedziałam, że msza będzie długa i cicho szepnęłam: „Marcin msza bę-dzie długa, chodźmy”. On wstał i wyszliśmy. Potem z Iwanem odprowadziliśmy Marcina na pociąg. Iwan poszedł z nim do wagonu i do przedziału, a ja zostałam na peronie. Potem Iwan wrócił i staliśmy obok pociągu, a Marcin patrzył przez okno wagonu. Pociąg stał długo, i to było ciężko znieść, jakby rżnięto nas na żywca. Było to tak, jak kiedyś my z Iwanem staliśmy na peronie odprowadzając syna do wojska. Pociąg drgnął, kropił deszcz, pociemniało: na przedzie palił się szereg czerwonych ogni, które odbijały się na wagonie, jakby pociąg na zawsze odjeżdżał w płomieniach. Z tych płomieni dłu-go machał ręką Marcin, dopóki pociąg nie zniknął w ciemnościach.
Jak oni zwiedzili Niżnieudinsk z Marcinem, opisze Iwan.

Renata Jakowiec.


POWRÓT DO PRZESZŁOŚCI...

      Ze Sludzianki wyjechaliśmy o godz. 4.00 pociągiem Czyta–Czelabińsk. W przedziale z nami jechało młode małżeństwo: mąż i żona z dzieckiem. Potem wyjaśniło się, że oni także jadą do Niżnie-udinska w goście: obiecali nam pokazać, jak powinniśmy dojechać pod potrzebny adres. O ósmej rano przyjechaliśmy do Niżniudinska. Podróżni pokazali nam przystanek autobusowy. Na przystanku stali-śmy dwie godziny, bo tam nam powiedzieli, że ulica Industrialna jest daleko. Podjechał autobus, prze-jechaliśmy jeden przystanek i dowiedzieliśmy się, że mogliśmy już dziesięć razy piechotą tu dojść. Od przystanku poszliśmy w górę, zaczęliśmy szukać potrzebny nam adres. Ledwo znaleźliśmy – taka była nieuporządkowana za-budowa. Zadzwoniliśmy do drzwi mieszkania – dziecinny głos zapytał: – „Kto tam?” Odpowiedzia-łem, że ze Sludzianki, z przyjacielem z Warszawy. Spytałem, czy w domu jest ojciec lub mama. Dziecko odpowiedziało, że nie ma. Spytałem (wszystko to przez zamknięte drzwi) czy mają telefon, żeby zadzwonić do rodziców. – „Zaraz zadzwonię do mamy, bo ojciec pracuje jako szofer”. To była ich córka, Kasia.
      Poszliśmy na podwórko, usiedliśmy na ławce. Pogoda była pochmurna, chłodna. Po kilku minu-tach Kasia wyszła i zaprosiła nas do mieszkania, dała herbatę i powiedziała, że mama wkrótce przyje-dzie. Przed obiadem przyszła Gala, gospodyni powitała nas radośnie, zajęła się obiadem, spytała, jak nasze zdrowie, co słychać w domu. O obozie zesłańców ona nic nie wiedziała. Jak przyjdzie mąż, to on coś na ten temat wie.
      O szóstej przyszedł z pracy mąż Gali, Wołodia. Przy kolacji zastanawialiśmy się, gdzie jest ten posio-łek Ust’-Kaduj i jak tam dojechać? Wołodia objaśnił, że z rozeznania, jakie zrobił, wynika, że może to być 50–60 kilometrów od Niżnieudinska, na brzegu rzeki Udy, co też potwierdził Marcin. Głównym problemem był dojazd. Wołodia poszedł zawołać przyjaciela, który powinien wiedzieć, gdzie to jest i jak dojechać. Wrócił z przyjacielem, który miał na imię Mikołaj, Ukrainiec, jego nazwiska nie pamiętam. On objaśnił, że tam raz na dobę jedzie autobus, ale przejeżdża w odległości 6–10 km od miejsca dawnego zamieszka-nia zesłanych Polaków. W tamtą stronę autobus jedzie wieczorem, a stamtąd wraca rano. Nam to nie odpowiadało. Co robić? Jak dojechać? Mikołaj miał stary samochód „żyguli”, ale bał się nim jechać, bo nie wiedział, jaka jest droga. Nic mi nie zostało, jak „nacisnąć na jego psychikę”.
       Na początek spy-tałem:
– Czy ten samochód w ogóle jeździ?
–Tak i nie, ale jest niezawodny – odpowiedział powątpiewająco.
– Jechać wieczorem na nieza-wodnym samochodzie
– ja bym się nie namyślał – naciskałem.
– Nie bój się, my Ci zapłacimy i w benzynę zabezpieczymy, ile powiesz.
       Potem on zaczął protestować przeciwko opłacie, ale zgodził się jechać i umówiliśmy się, że wyjedziemy o 9 rano.
       Akurat był wolny dzień od pracy, sobota, dlatego, że było to jakieś święto. Rano samochód podjechał i wyruszyliśmy. Przy wyjeździe z Niżnieudinska przejeżdżaliśmy po moście. Marcin poznał stary most, po którym chodził do szpitala do matki. Dalej po drodze Marcin dobrze się orientował i potwierdził, że jedziemy prawidłowo.
      Przejechaliśmy 40 km, od Niżnieudinska do dużego osiedla Ust’-Kaduj. Tutaj była asfaltowa droga, która zakręcała w lewo wzdłuż osiedla. Marcin powiedział, że trzeba jechać na prawo, przy rzece Uda, wzdłuż jej brzegu. Zatrzymaliśmy się, aby popytać, jak prawidłowo dojechać do centrum leśnego kołchozu. W Ust’-Kaduju na miejscu baraków, gdzie kiedyś mieszkali zesłani Polacy, są pobudowane teraz nowe domy, ale kilka baraków jeszcze zostało. Marcin poznał swój barak po prawej stronie ulicy, gdzie mieszkał w 1940 r. Obok nas przechodził starszy człowiek z wędką, zatrzymaliśmy go i zaczęliśmy wypytywać, jak i co? Marcin utwierdził się, że nad rzeką na drugim brzegu była łaźnia, a droga do leśnego kołchozu szła do góry z brzegiem Udy.
      Starszy człowiek potwierdził to wszystko. Powiedział, że była łaźnia, po niej pozostał tylko piec i komin. Tę działkę sam kupił. Pobudował dom, łaźnia się rozpadła, a pieca nie zdążyli rozebrać. Marcin chodził tędy nieraz na piechotę, dlatego pa-miętał to miejsce. Leśny kołchoz Badaranowka w czasach „Przebudowy” (pierestrojka) został rozwią-zany, a ziemie oddano Kozakom. Od Ust’-Kaduja to będzie 5 km wzdłuż rzeki Udy. Tutaj pojechali-śmy po przejezdnej nowej drodze. Nie dojeżdżając do wsi, zobaczyliśmy nowe drewniane domy oraz cmentarz ogrodzony nowymi sztachetami, które nie zdążyły jeszcze poczernieć. Zobaczyliśmy zie-mianki, ogromne, z zawalonymi dachami. Mieszkali w nich Polacy, kiedy pracowali w lesie. Marcin pokazał, w której ziemiance mieszkał z rodziną. Około pół kilometra od ziemianki był cmentarz. Zdumiałem się, kiedy zobaczyłem nowe sztachety i nowe krzyże. Nowych grobów było około dwu-dziestu. Dalej było ogrodzenie, zarośla czeremchy, krzaki i drzewa. Marcin powiedział, że to jest ten cmentarz, gdzie w zaroślach leżą Polacy. Ogrodził go leśny kołchoz, kiedy nastąpiła pierestrojka w ZSSR.
      Zatrzymaliśmy się przy cmentarzu, podeszliśmy do wejścia. Była duża rosa, z krzaków kapało. Minęliśmy świeże groby i zaczęliśmy szukać starych mogił. Znaleźliśmy metalowy krzyż 10 cm, gru-bości 1 cm. Grobów prawie nie było widać. Rozdzieliliśmy się w poszukiwaniu mogił. Znaleźliśmy powywracane krzyże. W jednym miejscu natrafiłem na przewrócony duży krzyż, a obok na mały, tylko trochę powykrzywiany. Marcin powiedział, że matkę i siostrę pochowali obok siebie i zrozumiał, że to są ich groby, matki i siostry. Po tym zamyślił się i powiedział, że trudno rozpoznać. Zostawiliśmy Marcina samego, bo to nie była nasza sprawa. Wyszliśmy z cmentarza mokrzy, ściągnęliśmy spodnie, aby je wysuszyć. Wsiedliśmy do samochodu, było chłodno. Mikołaj włączył ogrzewanie, aby się roz-grzać. Po jakimś czasie Marcin wezwał mnie na pomoc i postawiliśmy krzyż. Wziął w chusteczkę zie-mię z mogił. Milcząc, wróciliśmy do samochodu, daliśmy mu foliowe opakowanie, do którego włożył tę ziemię. Przekąsiliśmy co nieco. Słońce przygrzało. Przed odjazdem narwaliśmy kwiatów, które rosły w lesie, i położyliśmy je na mogiłach.
      W drodze powrotnej Mikołaj zawiózł nas na swoją daczę i pokazał nam ją. Potem pojechaliśmy na daczę kolegi Mikołaja, a stamtąd na dworzec. Była piąta godzina wieczorem. Kupiliśmy bilety. Wo-łodia wsadził nas do wagonu i pożegnaliśmy się na zawsze. Po drodze zjedliśmy kolację i zasnęliśmy sprawiedliwym snem zmęczonych w ciągu dnia od wrażeń i długiej drogi. O szóstej rano już byliśmy w Sludziance. Do domu poszliśmy piechotą.


Iwan Jakowiec



<-- Powrót   Ostatnia aktualizacja: 17 kwietnia 2013 r.