POWRÓT DO STRONY GŁÓWNEJ WSPOMNIEŃ



Janina Studzińska

R-245

WSPOMNIENIA Z KAZACHSTANU
I ŻYCIA TUŁACZEGO W LATACH 1940–1948



      Urodziłam się dn. 26.05.1912 r. w Krośnie nad Wisłokiem. Tam ukończyłam szkołę po-wszechną i Gimnazjum Ogólnokształcące. W 1929 r. przeniosłam się wraz z rodzicami oraz rodzeństwem do Łodzi. Ojciec Władysław pochodził z Łodzi i matka Maria - małżeństwo Andrzejewscy.
      W 1934 r. wyszłam za mąż za porucznika zawodowego WP 10-go Pułku Artylerii Lek-kiej - Tadeusza Studzińskiego. Z początkiem 1939 r. mojego męża przeniesiono do 27-go Puł-ku Artylerii Lekkiej - do Włodzimierza Wołyńskiego. Na początku lata w 1939 r. przyjechała do nas moja matka z Łodzi. Spędziliśmy bardzo miło razem wakacje. Tam zastała nas druga wojna światowa.
      Mój mąż poszedł ze swoim pułkiem na wojnę i nigdy więcej go nie zobaczyłam. Obie z matką czekałyśmy na koniec wojny i powrót mojego męża.
      17-go września 1939 r. na ziemie wschodnie Polski wkroczyły wojska sowieckie. Wy-chodziłyśmy obie z mamą na drogę oczekując powrotu mojego męża z wojny. Wówczas zoba-czyłyśmy na szosie wiodącej do Uściługa grupę ok. 1500 osób, polskich oficerów konwojo-wanych przez uzbrojonych sowietów. Wypatrywałam pośród nich mojego męża. Zobaczyłam naszego znajomego, kapitana Stefana Piotrowskiego, którego nazwisko teraz znajduje się na liście ofiar Zbrodni Katyńskiej.
      Sowieci zamknęli granicę na Bugu i w ten sposób uniemożliwiono nam powrót do nasze-go domu do Łodzi. Nocą 13 kwietnia 1940 r. przyszli do nas funkcjonariusze NKWD. Spo-rządzili protokół aresztowania (jestem dotychczas w jego posiadaniu) i obie z matką zostały-śmy wpędzone do wołowych wagonów i wspólnie z innymi rodzinami wojskowych wywie-zione do Kazachstanu. Podróż trwała 28 dni. Jaką gehennę przeżywałyśmy w czasie podróży nie będę opisywała, gdyż wielu zesłańców to już uczyniło.
      Nocą wyładowano nas na stacji Akmolińsk Stamtąd rozwieziono nas do małych kołcho-zów. Nasz ówczesny adres to: "Siewierokazachstanska Obłast', Krasnoarmiejski Rajon, sieło Mnogocwietnoje". Zamieszkałyśmy w ziemiance u rodziny Kazachów. Spałyśmy we wspólnej izbie, na klepisku podłogi, okrywając się własnymi płaszczami. Ludzie miejscowi byli życzli-wi. Obie z mamą pracowałyśmy w kołchozie przy różnych ciężkich pracach, między innymi przy kąpieli baranów. Nagrzewałyśmy żelazne koło od lokomotywy do czerwoności, a następ-nie hakiem sięgało się do sztucznego basenu i tak wkoło ze 100 razy, a skóra na rękach i twa-rzy po prostu się smażyła.
      Moja matka od tego zachorowała, a potem ze względu na wiek przestała pracować. Za tę niewolniczą pracę dostawałyśmy dziennie po 300 g chleba, a na koniec roku wypłatę w ru-blach za "trudodni", za co można było kupić jeden kawałek chleba, który i tak był niemal nie do zdobycia. Dodatkowo obie z mamą wynajmowałyśmy się do pracy na działki przyzagro-dowe, za co dostawałyśmy nędzne posiłki. Pamiętam jak nosiłyśmy wiadrami wodę. Wiadra te były wykonane z blachy kościelnej, na których były malowidła aniołów i świętych. To świadczyło, że kiedyś były tam świątynie. Wiosną 1942 r. przyjechało do nas NKWD - wybrano spośród nas Polaków 30 osób do przymusowej pracy, do budowy kolei do kopalni węgla "Karaganda". Nocą przyjeżdżały otwarte wagony z piaskiem. Kazano nam wysoko na górze siadać z szuflą i tak pociąg ruszał. Kiedy pociąg zwalniał odbijano tzw. klapy, przez które wypadali-śmy razem z piaskiem na pobocze torów. W dzień odbywała się tzw. sztompka, tj. ubijanie podkładów kolejowych. Mieszkaliśmy w wagonach kolejowych, a nocą często kładło się pod głowę szpadel, by inni go nie ukradli, bo rano nie byłoby czym pracować. Za tę niewolniczą pracę otrzymywało się w wagonach kolejowych po misce manny na wodzie trzy razy dziennie i po 300 gramów chleba.
      W okresie naszego ciężkiego głodowego życia napisałam list do naszych znajomych - do Włodzimierza. Jeszcze przed aresztowaniem pozostawiłam u nich na przechowaniu wiele cen-nych rzeczy. Po pewnym czasie otrzymałam wiadomość, że nadeszła paczka na moje nazwi-sko. Trzeba było pójść po nią na pocztę do odległej miejscowości. Niezmiernie ucieszona tą wiadomością wybrałam się od samego rana pieszo przez step. Przeszłam chyba kilkanaście kilometrów i gdzieś około południa dotarłam do poczty. Tam kazano mi za odbiór zapłacić rublami. Po krótkim odpoczynku biegłam z powrotem przez step "jak na skrzydłach" i pod wieczór dotarłam do matki do domu. Obie otwierałyśmy paczkę drżącymi rękami. Okazało się, że wewnątrz znajdowała się cuchnąca podmokła derka, używana do nakrywania koni. Zrozpaczone i zawiedzione płakałyśmy całą noc. Na trzeci dzień zachorowałam na żółtaczkę, miałam bardzo wysoką gorączkę, choroba trwała sześć tygodni, byłam tak wychudzona, że Polak, też deportowany, chciał mnie zanieść na swoich plecach kilkanaście kilometrów do szpitala powiatowego. Jednak żal mi było pozostawić moją matkę samą, bo ona umarłaby z rozpaczy o mnie i nigdy więcej nie zobaczyłybyśmy się. Zdałyśmy się więc na Wolę Boską. Nasza gospodyni leczyła mnie i poiła różnymi ziołami i zamawianiem, i moja choroba ustąpiła.
      Pod koniec kwietnia 1942 r. nadeszła wiadomość, że jesteśmy "wolni". Obie z mamą stanęłyśmy przed sowiecką komisją: "czy jesteśmy zdolne bić Niemca". Dowiedziałam się, że gdzieś w stepie pracuje mieszana komisja polsko-angielsko-sowiecka. Wybrałam się więc boso znów kilkanaście kilometrów przez step. Gdy dotarłam do tej komisji Polak - płk Szymański stwierdził, że kobiet do wojska się nie przyjmuje. Strasznie się wówczas rozpłakałam. Zoba-czył moją rozpacz oficer sowiecki i kazał mnie zapisać. Powiedział, że tutaj jest strefa nadgra-niczna i tak stąd Polaków będą wysiedlać. Na liście było zapisanych już ok. 2000 Polaków. Kazano mi szybko biec do mamy, a gdy przybyłyśmy w niedługim czasie transport ruszył. W całym transporcie byłyśmy tylko my dwie kobiety. Pilnował mas oficer sowiecki i karmił. Transport jechał przez Aszchabad i Taszkient i po trzech dniach dotarliśmy do portu handlo-wego Krasnowodsk. Na stacji w Taszkiencie w otoczeniu Polaków stała Hanka Ordonówna. Wszyscy umundurowani w angielskie mundury - istne cudo. W Krasnowodsku w nocy za-brano nam dokumenty ruskie, udostawierenije i ruble. W nocy załadowano nas na statek "Żdanow". Ogółem ok. 3000 ludzi, w tym bardzo dużo dzieci z sierocińców, które pracowały przy bawełnie i były na wpół niewidome.
      Przez morze kaspijskie płynęliśmy trzy doby. Na statku panowała straszna ciasnota i an-tysanitarne warunki. Szczęśliwie dotarliśmy do Iranu, do portu Pahlavi. Stamtąd przewieziono nas do Teheranu. Tam zostałam zmobilizowana do Pomocniczej Służby Kobiet. Zostałam skie-rowana ponownie do portu Pahlavi. Tam obie z mamą pracowałyśmy przy przyjmowaniu osób cywilnych ze Związku Radzieckiego. Stworzono nam komfortowe warunki. Nie brakowało nam niczego. Jednak po pewnym czasie zwolniłam się z PSK ze względu na zły stan zdrowia mojej mamy. Wojsko poszło dalej, ja natomiast pracowałam w charakterze kierownika kance-larii Obozu Ewakuacyjnego nr 4 w Teheranie, w którym byli uchodźcy polscy. Jestem w po-siadaniu paszportu wydanego w Teheranie, gdzie mam wstemplowane wizy wszystkich kra-jów Bliskiego Wschodu: Iran, Irak, Syria, Liban, Cypr i Genua. Jednak mimo doskonałych warunków jakie nam tam zorganizowano, dręczyła nas nostalgia i tęsknota za krajem i rodziną jaka pozostała w Polsce w Łodzi.
      W Łodzi przed wojną pozostał mój ojciec Władysław Andrzejewski i moja siostra Wan-da i Władysław Królowie. W Warszawie już przed wojną zamieszkiwał mój brat Włodzimierz Andrzejewski - arty-sta malarz. Po naszym powrocie do Polski dowiedziałyśmy się, że brat mój brał udział w woj-nie w Dywizji gen. Maczka i dostał się do niewoli do oflagu. Stamtąd po wyzwoleniu ożenił się z Flamandką i oboje wyjechali do Antwerpii. Przez pewien czas po wojnie z nami kore-spondował, ale nigdy do Polski nie powrócił. Tam zmarł w wieku 70 lat.
      Natomiast mój ojciec, sądząc, że moja matka zginęła na Syberii, podczas okupacji założył nową rodzinę. Tak więc moja matka nie miała już po wojnie siły do pracy, ani do żadnych świadczeń rentowych nawet po ojcu. Ja powróciłam razem z matką do Polski w 1948 r. i zaraz kiedy poszłam do PCK po pomoc, zostałam zaangażowana do pracy w Polskim Czerwonym Krzyżu, Oddział Miejski, gdzie pracowałam 12 lat. Następnie zaproponowano mi lepiej płatną pracę w Spółdzielni Transportowej. Moja matka była na moim wyłącznym utrzymaniu. Praco-wałam do 60 roku życia. W 1972 r. przeszłam na emeryturę. Moja matka zmarła w 1980 r., w wieku 92 lat. Od władz PRL otrzymałyśmy mieszkanie kwaterunkowe w blokach. Obecnie mieszkam samotnie, ale mam życzliwych sąsiadów, którzy się mną opiekują. Ze względu na wiek staję się coraz mniej sprawna. Cierpię na chorobę zwyrodnieniową stawów, niedotlenie-nie serca oraz postępującą zaćmę wzroku.
      Kazachstan i pobyt na Bliskim Wschodzie nauczył mnie pokory do ciężkiej pracy. Jed-nak po tylu przeżyciach i cierpieniach nie dano mi satysfakcji i nie otrzymałam uprawnień kombatanckich. Komisja Weryfikacyjna Związku Sybiraków w Łodzi nie przyjęła moich do-kumentów, gdyż, jak stwierdzono, nie mam dowodu pobytu mojego na Syberii. Paszport wy-dano mi w Teheranie, zdjęcia z wojska, zaświadczenia z mojej pracy na Bliskim Wschodzie - wreszcie protokół z mojego aresztowania przez NKWD, to za mało?
      Ponieważ mój wzrok odmawia mi posłuszeństwa, nie mogę więc opisywać szczegółów, np. picia herbaty w towarzystwie Beduinów i wielbłądów, no i nie odstępującego na krok an-gielskiego konwoju wojskowego.




<-- Powrót   Ostatnia aktualizacja: 11 kwietnia 2013 r.