POWRÓT DO STRONY GŁÓWNEJ WSPOMNIEŃ



Barbara MICHALIK
Łódź

R-109

MOJE ŻYCIE – LATA 1939–1946



1. Ostatnie przedwojenne lato. Wybuch wojny i wkroczenie Sowietów

      Urodziłam się 24.11.1919 r. w Brześciu n. Bugiem w rodzinie Jana Rodziewicza i Katarzyny z d. Skarpetkowskiej. Po zdaniu egzaminu maturalnego w Brześciu rozpoczęłam w 1937 r. studia na Uniwersytecie Stefana Batorego w Wilnie.
Wybuch wojny zastaje mnie w Wilnie. Kopiemy rowy przeciwlotnicze, pełnię wyznaczone dyżury na strychu domu.

      W niedzielę, 17 września – jak grom z jasnego nieba spada wiadomość o wystąpieniu Mołotowa i zapowiedź zajęcia przez Związek Radziecki wschodnich ziem Polski.
Ze ściśniętym sercem patrzyliśmy na gorączkowo przygotowywaną ewakuację pobliskiego starostwa, gdy w poniedziałek rano uderza nowa nieprawdopodobna wiadomość: – „Polski lotnik zabił Hitlera, Berlin płonie, polskie wojsko idzie na Prusy !!.” Pobudzeni uliczną plotką wylegamy na ulice, żegnamy żołnierzy kwiatami, cukierkami. Uniesieniu nie ma granic, tym straszniejsze jest wyjaśnienie, gdy ktoś woła: „Wojsko Polskie opuszcza Wilno, ale nie idzie na Prusy, ucieka na Litwę, bolszewicy już są na Lipówce, na przedmieściu!!!” Nocą toczą się walki o dworzec kolejowy, o most na Wilii. Walczyła młodzież.

      19 września przed bramą naszego zabytkowego domu stanął sowiecki czołg. W dużej sklepionej bramie gromadzili się bez przerwy zaniepokojeni i przybici lokatorzy.
Przed Ostrą Bramą klęczące tłumy, szlochając modlą się do Królowej Korony Polskiej. Jeżdżące uparcie wojskowe ciężarówki niemal ocierają się o klęczących. Ulice zaśmiecone, wszędzie grupki ludności, przeważnie żydowskiej, otaczają czerwonoarmistów, reklamujących życie w Związku Radzieckim. W pewnym momencie dobiega mnie wypowiedź żołnierza: „u nas nie ma więzień”. Tego nigdy bym nie wymyśliła! Propaganda do obłędu, żołnierze w burych szynelach, broń na parcianych pasach, buty z cholewami brezentowymi, nasyconymi dziegciem. Przeżywamy dekorowanie miasta czerwonymi szmatami. Pamiętam, jak wszyscyśmy, lokatorzy domu, płakali, gdy dozorczyni, także płacząc wyniosła z domu biało-czerwoną flagę i oddzierając białą część – zawiesiła czerwoną resztę na bramie.

      Po uruchomieniu komunikacji i ogłoszeniu zarządzenia obowiązującego ludność napływową do opuszczenia miasta – wróciłam do Brześcia, do rodziców.

2. Życie w Brześciu

      Rodzinne miasto stało się obce. Wszędzie obcojęzyczne napisy, niezrozumiałe szyldy. Czułam się analfabetką, pozbawioną szans na odpowiednią pracę i środki do życia. Rozpoczęte studia prawnicze na Uniwersytecie Stefana Batorego w Wilnie – należą już do spraw wykreślonych z życia.
Otrzymanie pracy uzależnia się od przedłożonego zaświadczenia o położeniu majątkowym. Ojciec był zamożnym obywatelem miasta. Musiałam przyjąć propozycję odbycia kursu języka rosyjskiego i wyjazdu na wieś jako nauczycielka. Jedyne wyjście dla człowieka, któremu wydano nowy radziecki dowód osobisty ze złowieszczym paragrafem nr 11 i punktem określającym posiadacza dowodu jako element podejrzany. Po tylu latach nie pamiętam numeru punktu, nadal nie wiem, o co byłam podejrzana. Polacy „wyróżnieni” paragrafem mogli się spodziewać najgorszego.

      Przymusową paszportyzację przeprowadzono w następstwie cynicznej, demonstracyjnie nagłaśnianej akcji przyłączenia Białorusi do Związku Radzieckiego. O przyłączenie miało „prosić” Stalina Zgromadzenie Narodowe zwołane do Białegostoku. Z Brześcia „wybrano” dwóch przedstawicieli do Zgromadzenia, bo tylko dwóch było na liście wyborczej, pamiętam: Stanisław Rybak i Elżbieta Barszczewska – tu nieco się waham czy imię i nazwisko dokładnie takie, lecz dobrze pamiętam, że była to ciotka mojej szkolnej koleżanki. Z uporem wręcz należało się dopominać o wpisanie narodowości polskiej – a nie natrętnie sugerowanej: białoruskiej, przy czym dodatkową bitwę staczało się o nazwę – Polka – bo prostacki urzędnik dopuszczał jedynie Polaczka.
Rodzinne miasto dusi się w narzuconej siłą obcości – wszędzie obce, wspomniane już napisy, nieznośny, ciągły gwar – warkot odjeżdżających ciężarówek oraz ogłuszające uliczne megafony – od świtu do zmierzchu nieprzerwane pieśni. Na tle tej kakofonii przebiega ciężkie życie mieszkańców, i wręcz tragiczne biwakujących uciekinierów ze Śląska i Poznańskiego. Część z nich zdołała wrócić do siebie – czy na lepsze?

      Nadchodzi przeraźliwie sroga zima, niosąc dalsze klęski. Wycofano polskie pieniądze, obiegową walutą staje się spirytus. Trudno opisać, ile trudu kosztuje zdobycie spirytusu – kilkunastogodzinne wystawanie na siarczystym mrozie – matka samotna – dzieci w domu same. Piszę tyle o tym, bo sze-reg razy musiałam zostawać z dziećmi owdowiałej cioci, borykającej się z życiem. Targi zatłoczone wyprzedawanym dobytkiem, dookoła kradzieże, złodziejstwo, włamania. Widziałam scenę samosądu nad złapanym złodziejem – straszny obraz – uciekłam. Widziałam statecznych sąsiadów wycinających ukradkiem drzewo w parku – na opał, którego normalnie nie można było nabyć. Rządziła bieda!

      Rządził też strach: zapełniały się więzienia, zapowiedziano wysiedlenie z Brześcia od granicy – mieszkańców z przypisanym paragrafem nr 11. Aresztowany został mój 17-letni brat stryjeczny, Kazik Rodziewicz i zasądzony na 9 lat łagrów za przynależność do antyradzieckiej organizacji powstańczej „Płomień”. Starszy jego brat Jan Rodziewicz – porucznik 6 Baonu Saperów z Brześcia – zamordowany zostaje w Katyniu.

      Kolejno zamyka się polskie szkoły – jedyna 10-latka w Brześciu funkcjonowała stosunkowo dłużej, mniejsze zaś miejscowości, dokąd później zepchnięto Polaków z paragrafem nr 11 – były całkowicie pozbawione polskiej szkoły.

      10 luty 1940 rok – pierwsza wywózka. W trzaskający mróz ówczesnej zimy ze stacji brzeskiej wyruszył pierwszy transport. Nieszczęśników ładowało wojsko. Nic nie wiedzieliśmy, a mieszkaliśmy nie tak daleko od stacji! Może to mrozy sparaliżowały mieszkańców miasta. Zostając w domu nie byli świadomi, że tuż obok dokonuje się niewyobrażalna tragedia. Wstrząsającą wiadomość przekazał późnym wieczorem sowiecki kapitan lotnik, zakwaterowany u mojej ciotki. Podawał się za posiadającego korzenie polskie -–katolika, dawał przy tym wiele dowodów potwierdzających pochodzenie i wyznanie. Wierzyliśmy. Człowiek ten w niekłamany sposób rozpaczał, że zmuszono go do katowskiej funkcji, że musiał bezsilnie patrzeć na wpędzanych do wagonów starców, kobiety i dzieci, że uczestniczył w zbrodni i hańbie.
Polskie rodziny, a zwłaszcza te ze złowieszczym paragrafem w dowodzie, rozpoczęły przygoto-wywać worki i plecaki z bielizną, odzieżą, sucharami i bańki z przetopionym tłuszczem.

3. Po wysiedleniu

      Wydarzenia potoczyły się już szybko. Ustny rozkaz i wyjazd z domu na wieś, dawno już przez ojca wybraną, odległą o 50 przeszło kilometrów. Zdumiewająco dzielnie przyjęła rozkaz wyjazdu Mama, o którą też bardzo się obawialiśmy. Nie okazała przed „rozkazodawcą” żadnego wzruszenia, po godzinie jednak pękły nerwy.
Rodzina – beze mnie – osiedliła się na wsi, która całkowicie zawiodła ojca. Zaczęły się bowiem szykany. Po niedługim pobycie wymawiano chatę i po trzykrotnej przeprowadzce ze wsi do wsi – ojciec zdecydował się na osiedlenie w małym miasteczku Kobryń, zatłoczonym do granic możliwości. Udało się rodzicom umieścić siostrę i brata w malutkim pokoiczku, sami zaś musieli swoje łóżko ustawić w stodole. Po paru miesiącach przenieśli się do nowo wybudowanego domu, który Ojciec musiał wspólnie z gospodarzem budować. Zamieszkali w surowej izbie, ze ścianami ledwie uszczelnionymi pakułami, zimą oszronionymi, potem ociekającymi wodą. Ojciec i siostra pracowali fizycznie przy budowie kanału, lecz nie trwało to długo. Ojciec dostał ruptury, nad siostrą wreszcie ktoś się zlitował i przeniesiono ją do pracy w administracji domów, do zbierania czynszów. Brat się uczył, ale w miasteczku nie było żadnej polskiej szkoły.

      20-go kwietnia 1940 r. zostałam nauczycielką w wiejskiej szkółce, w Piaskach koło Berezy Kartuskiej. Ukończyłam kurs języka rosyjskiego dla nauczycieli, ale do całkowitego opanowania języka było bardzo daleko. Propozycję ukończenia tego kursu i podjęcia pracy w szkole na wsi przyjęłam nie mając innego rozwiązania. Rozstrzygał paszport z paragrafem. Szkółka mała, dzieciaki miłe, ale mój język ... pożal się Boże – cierpiałam, że nie po polsku uczę, że ciągle się spotykam z brakiem doświadczenia. Trudno streścić przeżycia 20-letniej dziewczyny, skazanej na bytowanie w prymitywnym, ubogim i obcym środowisku, przy tym z dala od rodziny. Wyszłam za mąż zawierając ślub cywilny 13 lipca 1940 r., a 28 lipca 1940 r. – ślub kościelny.
Mąż – Stanisław Michalik – był doświadczonym nauczycielem, z praktyką wyniesioną z polskich szkół, w których uczył matematyki, fizyki, chemii, ostatnio i języka niemieckiego. Poznaliśmy się na kursie, gdzie on także musiał się uczyć rosyjskiego. Mąż został aresztowany 19 czerwca 1941 r. wyszedł z więzienia 23 czerwca 1941 r. (wyzwolony przez Niemców) i w sierpniu następnego roku zginął przez nich rozstrzelany.

      Szkoła była bardzo duża i pierwsze klasy w oddzielnym budynku. Wieś Szczerczewo była przed wojną siedzibą gminy. W składzie grona nauczycielskiego nas czworo Polaków: pani Zofia Bajko, Stasia Iwanicka, mój mąż – zawodowi nauczyciele i ja – pchnięta przez los do nauczania, bez uprzed-niego przygotowania, bez praktyki i należytej znajomości języka. Nie obyło się oczywiście bez paru wpadek, ale potraktowanych z pobłażliwością. Współpraca z rosyjskimi nauczycielami, importowany-mi z Rosji – układała się znośnie, choć bez towarzyskich powiązań i goszczenia się. W zamian zaś wyraźnie nieprzyjaźnie odnosił się do nas aktyw wiejski. Na imprezach słyszało się zgryźliwe przytyki, jak np.: „Wasze nie plasze”, co oznaczało, że nie mamy ochoty do zabawy, bo to nie nasza zabawa.
Udawało się Radzie Wiejskiej zmniejszyć, niby przez pomyłkę – właśnie Polakom, np. przydział chleba, czy zapomnieć o mydle, itp.

      Przez długi czas ciągnęła się wymiana mojego paszportu panieńskiego z paragrafem – na małżeński. Mąż jakoś miał „dobry” dowód, bez paragrafu. W maju 1941 r. po dziesięciu miesiącach od zgłoszenia wymiany – dostaję dowód bez paragrafu. Jak złudna ulga !!! Życie dowiodło przewrotności władzy. 10 maja 1941 r. rodzi się mój syn Zbigniew. Mamy „dobry” już dowód, uprawniający do zmiany miejsca zamieszkania – planujemy przenieść się na stałe do Kobrynia. Dwa miesiące wakacji przed nami. Zdążymy wszystko załatwić. Nie zdążyliśmy !!!

4. 19 czerwca 1941 r. – deportacja

      Słoneczny piękny dzień 19 czerwca 1941 r. mija wśród zabiegów związanych z opuszczeniem wsi na stałe. Zimowa odzież już przed miesiącem wyekspediowana do rodziców, do Kobrynia. W piątek – jutro – 20 czerwca mamy pobrać w rejonie wypłatę, dokupić żywność i w sobotę 21 czerwca uzgodnioną wcześniej podwodą wyjechać.
Szykujemy się do snu, gdy rozlega się łomot. Mąż otwiera drzwi. Wchodzi zbrojny patrol z enkawudzistą na czele, kilkakrotnie widzianym wcześniej we wsi. Odbywa się rewizja, szukają broni. Stoję skamieniała, mąż siedzi pod ścianą już aresztowany. Patrol ryje po kątach, rozrzuca zebrane do wyjazdu rzeczy. Skończyli, enkawudzista spisuje protokół, którego kopię mam do dzisiaj, i oznajmia, że podlegam przesiedleniu w dalekowschodnie rejony Związku Radzieckiego celem „pierewospita-nia”, tj. reedukacji.
Krótko mówiąc – zesłanie, ogłoszone sucho, zwyczajnie. I rozkazał natychmiast pakować się. Na moją uwagę, że dzisiaj mieliśmy dostać wypłatę i dokonać zakupów, spokojnie odpowiedział: „będziemy w rejonie, odbierzecie wypłatę i na bazarze wszystko sobie kupicie”. Jak okrutnie okłamywał. Nie było wypłaty ani zakupów! Na Syberię pojechałam w letnim ubraniu, bez pieniędzy i żywności, sama z maleńkim dzieckiem, bez męża, który został aresztowany.
Na pół przytomna, bez płaczu wrzucam do jakiejś skrzyni ubranie, wiążę toboły z pościelą, wkładam na siebie kolejno parę sukienek, które później w wagonie muszę rwać na sobie, by nakarmić synka.

      Niewielkie zapasy domowe zapakowałam do koszyka, lecz przy załadunku do wagonu zginął mi pod wieloma tobołami i znalazł się pusty dopiero na placu w Togurze.
Mąż trzymany pod strażą nie może się ruszyć, gospodarze zza ściany także unieruchomieni. Sama, jakby ogłuszona z pustką w głowie zgarniam jakoś wszystko. Nadchodzi chwila, kiedy wyjmuję śpiące dziecko, otulam ciepło i eskortowana z synkiem w ramionach wychodzę z domu.
Tyle razy słysząc o zesłaniu bliskich mi, czy tylko znanych osób nie wyobrażałam sobie, bym potrafiła przekroczyć próg. Twierdziłam, że pękłoby mi wówczas serce. Nie pękło! Pod domem czekała ciężarówka – jest wczesny ranek, lekko szarawy, 20 czerwca 1941 r. – piątek. Ruszyliśmy, po drodze z sąsiedniej wsi zabieramy drugą, ale liczną rodzinę, z 90-letnią babcią!! Tragiczny komplet przy mojej dziecinie, liczącej w tej chwili 40 dni życia – też zesłańcu.
Wiozą nas do rejonowego miasteczka Szereszewo i tam wprost na posterunek sąsiadujący z więzieniem. Męża wysadzają i na moich oczach, uzbrojony żołnierz kieruje go wyraźnie w tę stronę! We mnie uderza jakby grom, dotąd milcząca i głucha straszliwie krzyczę. Do dzisiaj pamiętam gdy jeden ze strażników wrzasnął na kierowcę: „zapuskaj maszinu, pust’ nie kriczyt”.

      Na stacji czekał pociąg – długi skład towarowych, zakratowanych wagonów. Rozległe pole, pogodne, rozsłonecznione niebo, masa ciężarówek i konnych zaprzęgów, krzątający się ludzie. Obrazek wprost sielski, gdyby ten transport nie zmierzał na Syberię!!
Ładowało nas wojsko, odnoszące się – muszę to przyznać – nawet z pewnym współczuciem do przywożonych nieszczęśników. Moje tobołki przenieśli dwaj młodzi żołnierze, usłali na pryczy posłanie, przestrzegając się wza-jemnie, by uważać na dziecko. Ja zaś stałam jak nieżywa – wiele szczegółów nie pamiętam. Nie pa-miętam, jak długo trwało załadowanie transportu. Kiedy pociąg przesunięto z miejsca załadunku na stację, przetrzymywano go jeszcze przeszło dobę, dopóki nie zwieziono wszystkich zesłańców.
W wagonie okazało się, że nie mam smoczka na butelkę dla synka, któryś ze współtowarzyszy niedoli zdołał przekazać przez kraty prośbę o smoczku ludziom, gromadzącym się w pewnym odda-leniu. Jakoś, w stosunkowo krótkim czasie smoczek przerzucono przez kraty. Jedna bieda usunięta, ale druga bieda – nie mam nic do jedzenia, koszyk z prowiantem zawalony pod tobołami – dławi za gardło. Jestem zwyczajnie głodna, przeszło dobę nic nie jadłam, bezustannie płacząc od momentu usadowienia na pryczy.
Nie mogę wyznać ludziom nalegającym abym coś zjadła, bo co będzie z dzieckiem, ponieważ nie mam żadnego jedzenia! Wreszcie domyślono się, w czym rzecz i sąsiadujące ze mną na pryczy cztery panie z dziećmi: Eugenia Iwanicka z synkiem Tomkiem i Zofia Szczepańska z syneczkiem Romkiem i córeczką Basią (ta śliczna, duża już dziewczynka, umiera w 1943 r.), Stefania i Janka, których nazwisk już niestety nie pamiętam – serdecznie nalegając zmusiły mnie do wspólnego z nimi jedzenia. Były ze sobą zaprzyjaźnione i chyba wspólnie zaprowiantowane. Wisząca nad Polakami groźba zsyłki pchnęła wiele przezornych rodzin do przygotowania odpowiedniego zapasu tłuszczu i sucharów. Nie byłam na tyle przezorna ani mądra, uległam złudnej nadziei, że nie mam już w dowodzie niekorzystnego paragrafu, że wyjeżdżamy ze wsi i wtopimy się w masę przesiedleńców z Brześcia. Nic nie przygotowałam – śmiesznie niedoświadczona, młoda, niespełna 22 letnia osoba z 6-tygodniowym maleństwem na ręku, w letnim ubraniu, bez jedzenia i pieniędzy. Sama jak palec, w zakratowanym wagonie – na Syberię! Na zagładę! Nie, jednak na przetrwanie – dzięki dobrym lu-dziom, którzy sami pogrążeni w niedoli i nieszczęściu ratowali, pomagali, opiekowali się najserdeczniej.

5. Droga na Syberię

      W sobotę 21 czerwca 1941 r., gdzieś koło południa ruszył transport. Jeszcze dzisiaj słyszę ten straszny płacz, szloch, krzyk wstrząsający całym wagonem, rozsadzającym wprost jego ściany i dach. Wreszcie ktoś zaintonował: „Pod Twoją obronę..” i powoli nastąpiła cicha rezygnacja.
Rano 22 czerwca 1941 r., w niedzielę, na dworcu w Mińsku zobaczyliśmy przez kraty płaczące kobiety. Na następnych stacjach to samo. Zaczęły się domysły. Wreszcie, zdaje się w Kujbyszewie, po raz pierwszy wyprowadzono pod konwojem naszych dwóch mężczyzn po wodę i jeden z nich zdobył przy tym gazetę.
Upewniliśmy się – w o j n a ! Niemcy napadli na Związek Radziecki. Pociąg gnał jak szalony. Czasami tylko zatrzymywaliśmy się dla nabrania wody i bodaj dwa razy tylko w czasie dwutygodnio-wej chyba jazdy (dokładnie określić nie potrafię) dostaliśmy chleb.

      Synka nie mogłam ani wykąpać, ani uprać pieluch. Butelka wody na dobę! Dziecko karmione było trochę piersią, dokarmiane moczonym chlebem, ssanym przez szmatkę, lub cukrem, surowym mlekiem, które czasem udawało się zdobyć na stacjach. Z zakratowanego okienka wagonu spuszczało się na sznurku butelkę z wciśniętym banknotem i wyciągało nalane mleko. Konwojenci nie reagowali. Na gotowanie nie było żadnego sposobu. Mieliśmy prymus i gdyby pociąg chociaż na trochę się zatrzymywał, można byłoby coś zagotować. Niestety, poganiała wojna, pociąg rwał jak szalony, strasznie trzęsąc nami i wagonami.
Dziecko żyło wbrew logice, rozsądkowi i medycynie. Raz tylko, w połowie drogi mniej więcej, pociąg stanął w stepie – pozwolono wyjść. Moje serdeczne opiekuńcze panie zorganizowały kąpiel dla synka. Zagrzały na prymusie wodę, zasłoniły kocami kąt na pryczy i w niewielkiej misce wymyły chudziątko. Jedyny zabieg w czasie paru tygodni podróży! Katastrofalne żywienie niemowlęcia i równie katastrofalne warunki higieniczne, fatalnie zaczęły się odbijać na zdrowiu maleństwa. Całe dnie niespokojne, rozpaczliwie płaczące, na ciałku pojawiły się sterczące guzki – wrzody.

      W dniu 24 czerwca 1941 r., na św. Jana, syn został ochrzczony w wagonie z wody. Matką chrzestną została Eugenia Iwanicka, ojcem pan Pięta z sąsiedniej pryczy, którego imienia już nie pamiętam. Szybko zostaliśmy z nim i Jego rodziną rozdzieleni. Pamiętam, że miał synka, przeszło rocznego Wojtusia i dwie dziewczynki, i jak wszyscy płakali, gdy pociąg mijał ich dom i pola, poło-żone blisko torów. Sama do dzisiaj widzę ich mijaną ojcowiznę. Pani Iwanicka umarła w 1982 r. w Górze Śląskiej; w 2005 r. w maju byliśmy na Jej grobie.

      Żałosne chrzciny w wagonie, za kratami zamiast projektowanej uroczystości po przyjeździe do rodziców – w dzień imienin mojego ojca Jana. Synek dostał imiona: Zbigniew Jan. Pierwsze – na pamiątkę ukochanego przez całą rodzinę siostrzeńca, pożegnanego w listopadzie 1939 r., przed prze-prawą przez granicę do taty w Warszawie.

      Biegną gorzkie wspomnienia i nawet zabawna z pozoru historyjka z imieniem synka podkreśla nasz zesłańczy los. Otóż komendant transportu, sporządzając imienny spis ludzi w każdym wagonie, przy imieniu Zbigniew kazał podać tłumaczenie rosyjskie. Ponieważ wersja taka nie istniała i nie mo-gła mu zostać podana – zniecierpliwiony powiedział: „niech będzie Aleksandr”. I tak zapisał, jednak po przybyciu na miejsce udało się zapis sprostować.
Bezmiar – 7 tys. km przejechaliśmy prawdopodobnie w dwa tygodnie, nie potrafię podać dokładnej daty przybycia na miejsce. Jechaliśmy na wschód, przesunął się czas i do zgnębionych, przybitych straszliwymi warunkami jazdy i koszmarem czekającego wszystkich życia na Syberii nie przyszła myśl, by coś zanotować, zapamiętać. Pewnego tylko dnia spostrzegliśmy rozbieżność między zegarem a porą dnia, lecz bez specjalnych emocji i dłuższej wymiany zdań postaraliśmy się o przestawienie zegarów. Udało się jakoś wypatrzeć przez kraty pociągu zegary na niektórych stacjach.

      W miejscu ostatecznego osiedlenia różnica w czasie z Moskwą wynosiła 4 godziny, z Warszawą zaś 6 godzin.
Co jeszcze zostało mi w pamięci z jazdy po złowrogim, tak okropnym kraju? Otóż jakby historyczna zbieżność moich losów z losami rodziców, ewakuowanych w 1915 r. z Brześcia do Rosji. Mijałam stacje pamiętne z ich opowieści: Penza, Batraki, Miedwiediewo... W czasie tej ewakuacji zmarli dwaj bracia ojca: Kazimierz i Bronisław. Zgnębiona i przybita wyglądałam jednak przez kraty, dzięki czemu w Penzie, na stacji, wśród tłumu spostrzegłam postać młodej kobiety ubranej w ludowy, rosyjski strój i łykowe postoły. Sama się sobie dziwię, że ten obrazek utkwił mi w pamięci, podczas, gdy tyle innych zatarło się całkowicie. Nie sposób rozważać, bo wyrywa mi się jeszcze jedno wspomnienie, również jakby historycznie zbieżne z losem mojej szkolnej koleżanki – Lubki Pawło-wiczówny. Oto, gdy za Uralem, w stepie wypadł pierwszy i jedyny postój na stacyjce Isiul-Kul, kiedy pozwolono nam wyjść z wagonów i tam został wykąpany synek, tam przed laty urodziła się właśnie moja przyjaciółka Luba Pawłowiczówna, w pociągu, w drodze do Polski po zakończeniu I wojny światowej. Tę nazwę miała zapisaną w metryce.

      Nasz transport przybył do Nowosybirska. Przeładowano nas na dwa duże statki. „Aleksander Newskij” i „Minin i Pożarskij” – kursujące po ogromnej, przeogromnej w porównaniu do polskich rzek syberyjskiej rzece Ob. Tymi samymi statkami odpływali do Dywizji Kościuszkowskiej w 1943 r. nasi chłopcy i dziewczęta, a w 1944 r. my z Narymskiego Kraju, „ewakuowani” do Stawropolskiego Kraju, w północne stepy Kaukazu.
Nic nie pamiętam z przeładowania w Nowosybirsku! Czy działała tak bardzo otępiająca rozpacz? Podróż jednak pamiętam. Płynęliśmy na dnie statku, w odrażającym smrodzie i brudzie. Na pokład można było wyjść na krótki czas, niewielkimi grupami. Koszmar, którego nie potrafię spisać, a boli tym bardziej, że cierpiało maleństwo – moje i tyle innych. Ile czasu trwała podróż? Nie pamiętam. Płynęliśmy na północ, w dół rzeki Ob. Statki przybiły do wysokiego brzegu – żadnej przystani i zabudowań, powietrze wiruje wprost gęstwiną dokuczliwej muszki. W pewnej odległości od brzegu znajduje się -– niewidoczne z rzeki – robocze osiedle Togur, 500 km od Nowosybirska. Wyładowano pierwszą grupę, przeznaczoną do Toguru. Pozostali płyną dalej. Szczęśliwie znalazłam się ze swoimi, zaprzyjaźnionymi już osobami, na miejscu zesłania w Togurze, niedaleko od rejonowego miasta Kołpaszewo. W posiołku jest tartak i kołchoz, szpitalik, klub i coś jakby restaura-cja.

      Ze statku zwieziono wszystkich na plac przy klubie osiedlowym, zostawiając pod odkrytym nie-bem. W klubie zmieściła się garstka chorych, mnie z chorym cierpiącym dzieckiem też wolno było tam posiedzieć, ale posłanie zostało na placu. Dobre, współczujące panie wymieniały się ze mną przy dziecku, umożliwiając mi trochę snu na placu. Rozdzierające uszy kwilenie maleństwa nie ustawało dzień i noc – nikt męczeństwu temu zaradzić nie może. Tkwimy wszyscy w miejscu, na placu zaś odbywa się targ białych niewolników.
Zajeżdżały z kołchozów i leśnych gospodarstw wozy i zabierały kolejne rodziny, wyróżniające się ilością zdolnych do pracy rąk. Okazało się później, że byłam wyznaczona do jakiegoś leśnego gospodarstwa, ale ci jakoby zapomnieli mnie wziąć. Na szczęście dla mnie „zapomnieli”, bo wiezieni barkami w głąb tajgi ludzie, chroniąc się przed „muszkami” okrywali kocami dzieci i po przybyciu na miejsce znajdowali je martwe. Zostałam na miejscu, bo nikt mnie z tak chorym dzieckiem ani myślał zabrać na próżno. Dzięki Bogu i za to!
Selekcja szła opornie, przedłużając się, pogrążała nas wszystkich w zgrozie nieznanej przyszłości, mnie zaś dodatkowo dobijał niepokój o chore dzieciątko. Mimo błagalnych próśb o pomoc lekarską, przez cały czas przetrzymywania nas na placu nie zobaczyliśmy lekarza. Jak dużo nas tam było? Nie wiem, lecz w oczach mam obraz ludzkiego tłumu, wegetującego pod odkrytym niebem na rozłożonej pościeli i tobołach. Plac ogrodzony – wokół straż!

6. Osiedlenie w posiołku Togur

      Przeznaczona do Toguru musiałam jednak odczekać do samego końca rozwiezienia wszystkich w głąb tajgi, rozpaczając nad dzieckiem pozbawionym pomocy lekarskiej.
Zostałam wreszcie załadowana na podwodę i odwieziona na kwaterę. Na szerokiej rozłożystej furze żałośnie wyglądał mój skąpy bagaż i ja sama, skulona przy dziecku. Umieszczono mnie na kwaterze tak jak innych, przy miejscowych rodzinach. Podjeżdżamy pod dom i tu doznaję wzruszenia, bo przed furtką stoi już cała rodzina gospodarzy serdecznie mnie witając, pytają: „a gdzie Twój chazain?” – czyli gospodarz.
Zrozumieli i więcej nie pytali, pomogli się zakwaterować, z tym, że natychmiast rozpalono w piecu, zagrzano wodę i wykąpano maleńkiego. Rodzina Diegtiarowych – 6 osób, dawni zesłańcy z Ałtaju, z okresu kolektywizacji: dziadkowie, syn z żoną i dzieci. Patriarchalnie wyglądający dziadek, prawdziwie godnie rządzący rodziną, opowiadał, że na Ałtaju mieli ogromne stada bydła, których nawet nie starano się dokładnie obliczyć. Dzisiaj – domek jednorodzinny, kuchnia, sionka, działka 200 m2. Ubogo, ale idealnie czysto. Przekonałam się wiele razy, że chłopi syberyjscy pod względem higieny mogą służyć za wzór. Domowe łaźnie – oddzielnie budowane banie – stanowiły zwyczajny składnik tamtejszego krajobrazu.
Ci, boleśnie przez własną władzę skrzywdzeni ludzie, głęboko współczuli nam – zesłańcom z Polski. Pomagano mi serdecznie: urządzono posłanie w izbie, dano dziecku kołyskę, ale przecież i oni żyli biednie. Unikałam wchodzenia do kuchni w porach posiłku, gdzie starano się częstować mnie. A najczęściej jadano rozkruszony chleb w kwasie chlebowym, z wkrojonym szczypiorem.
Trafiłam do porządnych ludzi i jakby dla pokrzepienia mnie, moje serdeczne opiekunki z wagonu zostały zakwaterowane w sąsiednich domach, doszła też jeszcze jedna matka z 10-cio miesięcznym synkiem Tadzikiem. Niestety, nazwiska już nie pamiętam, jakkolwiek pomagałyśmy sobie nawzajem przy synkach. Po „amnestii” pani ta została zastępczynią męża zaufania w Togurze – płk Adamowicza.
Po przespaniu pierwszej nocy na kwaterze poszłam z samego rana z dzieckiem do szpitala. Była tam już grupka naszych chorych, lecz z innych wagonów, nie znałam ich. Otoczyli mnie i użalając się serdecznie nad chorym maleństwem, doszli w swojej – pożal się Boże – poczciwości do wykładania mi, że ono nie może żyć, że ... itp. Ze złością przerwałam okrutne pocieszenia i wreszcie po tylu koszmarnych dniach doczekałam się pomocy lekarskiej. I tu ponowna luka w pamięci, nie potrafię opisać kuracji, pewna tylko jestem jednego: dzieckiem zajęto się troskliwie, wrzody powoli zniknęły, podczas kolejnych wizyt w szpitalu starsza pani doktor i młoda pielęgniarka wręcz z czułością przyj-mowały maleństwo na zabiegi. A ono wyraźnie zdrowiało.
Zajęłam się tu swoimi „finansami” zaczynając wyprzedaż od poduszki za całe 15 rubli, potem koc itd. Ale pracować nie mogłam, bo w żłobku były tylko miejsca dla dzieci krasnoarmiejców. Tartak zaś nalegał, przysyłając na kwaterę swoich kadrowych – „naganiaczy”. Wreszcie dano mi spokój, gdy po kolejnej rozmowie wykrzyczałam w rozpaczy: „po co nas tu wieźliście, na miejscu można było wykończyć”. Rozmowa odbywała się przed domem, „naganiacz” siedział na ławeczce, opuścił głowę, zamilkł, był wyraźnie zażenowany.

      Zostajemy „amnestionowani”. 3 sierpnia 1941 r. radio nadaje wiadomość, że 30 lipca podpisano w Londynie porozumienie między rządem ZSRR i Polski. Ze strony sowieckiej podpisał je nadzwyczaj-ny poseł tow. Majski, z polskiej generał Władysław Sikorski. Odczytano pięć punktów i na koniec załączony do porozumienia odrębny protokół: „Ogłasza się amnestię dla wszystkich polskich obywateli, znajdujących się na terytorium ZSRR w charakterze więźniów, jeńców wojennych i innych na uzasadnionych podstawach”.
Drogi Boże! Osłupiała wysłuchałam głosu spikera. Tyle lat, a pamiętam ten moment i widzę jakby kadr z filmu.
Jestem zajęta dzieckiem, wtem z „kołchoźnika” – jak nazywaliśmy tamtejsze odbiorniki radiowe – dobiegają nieprawdopodobne wieści. Drgnęłam, nie wierząc sobie i zastygła w bezruchu chłonę słowa. Szczęśliwie jest cicho, synek spokojny -– wyraźnie ogarniam doniosłość sprawy. Biegnę potem po gazetę: „Sowiecką Północ” datowaną 3 sierpnia 1941 r. Oryginał zachowanej strony gazety przekazałam do Muzeum Tradycji Niepodległościowej w Łodzi, ksero mam nadal.
Zanim jednak weszły w życie zapowiedziane zmiany, należało jeszcze cierpliwie poczekać, bo w dniu 14 sierpnia 1941 r. NKWD zdążyło nam wręczyć zaświadczenia, z których wynikało, że jesteśmy zesłańcami pod jawnym nadzorem NKWD, możemy przebywać wyłącznie w posiołku Togur i jesteśmy zobowiązani do rejestrowania się każdego 8, 18, 28 dnia miesiąca.
Zaświadczenie to przedziwnym trafem – do dziś nie wiem jak – udało mi się przechować. Dałam je do Muzeum, w zamian dostałam ksero. Jest datowane 2 sierpnia 1941 r., ale nosi dodatkowy stempel kancelaryjny z datą 14 sierpnia 1942 r. przy tym odnotowane są na nim moje dwie rejestracje 18 i 28 sierpnia 1941 r.

      Kończy się zesłanie!! Otrzymujemy zaświadczenie o „amnestii”, datowane przez NKWD na 4 września 1941 r. -– miesiąc później od zapowiedzi z 3 sierpnia.

      Po „amnestii” sytuacja się zmieniła, kolejny raz pomogli dobrzy ludzie. Mogłam opuścić kwaterę i przenieść się do polskiej rodziny, zakwaterowanej w Komsomolskim Internacie, gdzie zwolniło się sporo izb po osobach powołanych do wojska. Moi nowi opiekunowie to rodzina Ludyniów: ojciec, matka, córki Regina i Maria, syn Adam i wnuczek Wacław. W domu zostawała babka z małym wnuczkiem i ona to właśnie podjęła się opieki nad moim synkiem.
W izbie mieszkało sześć osób, teraz doszły jeszcze dwie i roczne wspólne zamieszkanie przetrwaliśmy w najlepszej zgodzie.
Jako amnestionowana polska obywatelka, z synem Zbigniewem Stanisławowiczem, urodzonym 1941 r. mam prawo swobodnego zamieszkania w ZSRR, z wyjątkiem zakazanych stref, jak strefy przygraniczne, miasta określonych kategorii, itd.

      Mam do dzisiaj sporządzony ręcznie odpis zaświadczenia, uwiarygodniony urzędową pieczęcią Męża Zaufania Ambasady Polskiej w ZSRR na Kołpaszewo – pana Jerzego Michalewskiego. Nie pamiętam ani daty ani sposobu wręczenia dokumentu zesłańczego i późniejszego amnestyjnego, ale uparcie tkwi mi w pamięci wezwanie jesienią do komisariatu, gdzie w sierpniu się rejestrowałam, jako zsylna. Trudno opisać ściskający serce strach – zostawiam Państwu Ludyniom informację o rodzinie w Polsce, gdybym nie wróciła… A w komisariacie wypytują mnie o życiorys, każą go napisać i pytają, czy mam żal do władzy radzieckiej. Zdusiło mnie, lecz odpowiadam: „tak, mam żal, bo w czym zawi-niłam mając 22 lata – zajęta nauką, pracą, teraz dzieckiem”. I nic więcej się nie działo, pozwolono mi odejść. Zastaję wszystkich umęczonych najgorszymi przypuszczeniami. Ze zdumieniem słuchają mojej relacji, dociekając bez końca sensu sprawy. Na tak postawione pytanie była tylko jedna odpowiedź – nikt nie uwierzyłby w inną! Ofiara dziękuje za wyrządzoną jej krzywdę? A zatem prymitywna sowiecka gra z człowiekiem.

      Zaczyna się opuszczanie wyznaczonych miejsc zesłania. Już pierwsze wieści poruszyły do głębi polskie środowisko. Niemal z miejsca, nie czekając na oficjalne ustalenia, zaczęły się organizować grupy, decydujące się na wyjazd na południe. Pan Ludynia nawiązał kontakt z grupą z Kołpaszewa, która i mnie z dzieckiem przyjęła do swego składu i pod opiekę. Sprytni i zapobiegliwi, przede wszystkim „zorganizowali” jakieś dodatkowe przydziały chleba. Mieliśmy suszyć suchary na drogę. Parę razy w wyznaczone dni chodziliśmy na zmianę z panem Ludynią do Kołpaszewa, na narady i po odbiór chleba, 15 kilometrów w obie strony, drogą przez tajgę – samotnie i z chlebem. Jeszcze nie pracowałam, mogłam więc podjąć się roli „łączniczki”. Poza chlebem przygotowywałam na drogę buraki (zastępowały cukier), marchew, cebulę – dzisiaj na to wspomnienie ogarnia mnie głęboki smutek.
25 września 1941 r. wracam z Kołpaszewa z ostatniej już narady – terminy i trasa ustalone. Wtem widzę padający śnieg! Oniemiałam i ogarnięta zgrozą natychmiast postanowiłam wycofać się z wyprawy. Po pewnym czasie dotarły do nas wieści o tragicznych losach tej grupy, a jej przywódca przygnieciony odpowiedzialnością wpadł w obłęd. Niestety, żadnych nazwisk nie pamiętam.
Z Narymskiego Kraju nikt z Polaków nie zdołał dotrzeć do Armii gen Andersa. Prawie do końca września rzeką Kiet – dopływem Obu – spływali do Toguru nasi Polacy, osadzeni w głębi tajgi, na leśnych gospodarstwach.
Mieszkałam we wspomnianym już Internacie, położonym w pobliżu rzeki i kilkakrotnie widziałam dramatyczne dobijanie do brzegu. Ciężkie, z trudem sterowane barki, łodzie i nawet tratwy, wszystko zalane wodą, ludzie ledwie żywi, padający z nóg, dzieci w tym wodnym piekle i przeraźliwym zimnie. Przyjmowaliśmy przybyłych do naszych izb suszyliśmy, ogrzewaliśmy. Kładło się uratowane bractwo pokotem na podłodze, w nocy nie sposób przebić się do wyjścia.

      Zostaję w Togurze do jesieni 1942 r. Nie mogę żyć z wyprzedaży dobytku, mając go tak niewiele, dlatego rozpoczynam pracę w tartaku. Nosiłam deski, korowałam specjalne belki lotnicze, wapnowałam końcówki bali, oczyszczałam ze śniegu szyny kolejki tartacznej (syzyfowy trud), gdy zaś nastąpiły trudne do zniesienia mrozy z uwagi na brak ciepłej odzieży przeniesiono mnie do ulgowej pracy w tzw. kuriłce – palarni, do której schodzili się w czasie przerwy przemarznięci i zmęczeni ludzie. Rąbałam tam drzewo i paliłam w piecu. Żałosne było to moje rąbanie, gdyż jednego razu udało mi się urąbać kawałek mojego kalosza, całe szczęście, że były one duże i topór ominął palce stóp. Dziecko karmione jakimiś papkami i skąpo wydzielanym mlekiem, więcej właściwie wodą, rosło i rozwijało się nad podziw pomyślnie. W 6-tym miesiącu życia wyrżnął mu się pierwszy ząbek i przed rokiem zaczął chodzić. Do pierwszego kroku zachęciła go pani Ludyniowa trzymanym w ręce kartofelkiem w łupinie. Maleńki interesował wszystkich bez wyjątku: po pracy zwyczajowo schodzono się w naszej izbie, rozsiadając się na pakach i pieńkach (krzeseł nie mieliśmy), oglądano małego w czasie karmienia, zabawy, przenoszono z rąk do rąk.
Pracując, nadal karmiłam dziecko piersią. Przybiegałam do domu w przerwach obiadowych, ob-sypana trocinami, łykałam też sama naprędce wodnistej zupy, w pośpiechu, by się nie oparzyć, dolewałam zimnej wody i również biegiem wracałam do pracy.
W końcu przyjęto synka do żłobka, znajdującego się bliziutko tartaku, ale szybko rozbiły się moje nadzieje na jakąkolwiek poprawę bytu: dziecko zaczęło ciągle chorować, w czerwcu 1942 r. dopadła go krwawa biegunka. Do dzisiaj mam książeczkę pracy, gdzie przez parę miesięcy wpisywa-no mi zaledwie po kilka dni pracy. Za dni choroby nie płacono!
Z serdeczną pomocą przyszedł mi Mąż Zaufania na posiołek Togur – płk (w stanie spoczynku) Aleksander Adamowicz (w 1943 r. aresztowany, zmarł w 1946 w więzieniu). Uzyskał mi zwolnienie z pracy i przyznał regularną zapomogę po 100 rubli miesięcznie, gdy zaś dziecko zapadło na dyzenterię pomógł umieścić w szpitalu w Kołpaszewie, a gdy odmówiono mi podwody, zapewnił pomoc w pie-szej wędrówce – 8 km.
Trudno mi było samej znaleźć pomocnika i niewiele myśląc raniutko, na nikogo się oglądając, ruszyłam w drogę z chorym dzieckiem. Szczęściem spotkałam p. Adamowicza – starszy pan skrzyczał mnie za niepotrzebną dumę i szybko, jak tylko mógł, pobiegł do odległej części osiedla, gdzie była młoda kobieta, w tej chwili nie pracująca. Poszła ze mną i dzieckiem. Bogu dzięki! Gdyby nie ta po-moc, mogłoby być ze mną tragicznie. Taką podróż musieliśmy odbyć dwukrotnie – po pewnym czasie od wyzdrowienia, należało przeprowadzić kontrolne badania.
W szpitalu przebywałam razem z dzieckiem prawie miesiąc na zakaźnym oddziale – jedyna matka – Polka. Moje roczne chore dziecko, karmione jeszcze piersią, musiało być z matką, ale nie mogę zapomnieć rozdzierającego serce obrazu, gdy za oknem wystawała Rosjanka – matka umiera-jącej na sąsiednim łóżku może 8-letniej dziewczynki, rozpaczliwie powtarzającej: choczu puk, choczu puk. Nie wyleczone dziecko.
Uparcie też pamiętam biedniutką trumienkę zmarłej dziewczynki. Litościwe pielęgniarki nazwijały bibułkowych kwiatków i pod nimi ukryły braki żałobnej pościeli. Wszystko to odbywało się na oczach chorych, w pokoju, gdzie dokonywano także zabiegów.
Pamiętam też pierwszą zmarłą przy nas w posiołku sąsiadkę Rosjankę. Wstrząsnęło mną, gdy jedyną jej, możliwie jeszcze wyglądającą sukienkę, rozcięto na dwie części: wysłano trumnę jedną częścią, drugą okryto zmarłą, maskując cięte brzegi.
Cały mój pobyt w szpitalu to nieustanny, bolesny strach o skuteczność leczenia dziecka i trudno ukryć – o siebie także... mogłam się przecież zarazić! Nie umiem powiedzieć, jakie podawano ma-łemu leki, ale dobrze pamiętam, że kurację zakończono trzykrotnym pobieraniem ode mnie krwi i wstrzykiwaniem choremu. W jakich odstępach czasu – nie pamiętam. Ale pomagało.
W szpitalu ponownie trafiłam na ludzi, pamiętających swoją zesłańczą tragedię i współczujących Polakom. Zepchnięte w głęboką biedę, pracownice szpitala szeregiem wpadały do izby przyjęć, by obejrzeć moją bieliznę, jeszcze wtedy niezniszczoną. Szczególnie jedwabną halkę z haftowanymi przy dekolcie różyczkami.

      Pobyt w Togurze zapisał mi się w pamięci dwoma znaczącymi dla Polaków wydarzeniami.
W lutym 1942 r. przyjechał do nas, do Toguru, pierwszy polski delegat. Duża grupa Polaków i ja z nimi, wybieraliśmy z tyłu za tartakiem odpady drewniane na opał, tzw. „zrzyny”, ładując je na sanki. Wtem przybiega ktoś z alarmującą wieścią o przyjeździe delegata. Boże! Wszyscy rzuciliśmy się kłusem, odprowadzając niedoładowane sanki, a potem do klubu! Co za uczucie!
Do klubu, gdzie tak niedawno trzymano nas na obszernym placu jako niewolników do pracy w tajdze!! Sala nabita ludźmi i wtem pojawia się skromnie odziany, szczupły pan, witając zgromadzo-nych: „Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus”. Boże, cała sala zatrzęsła się od płaczu, ale w końcu zebrano się jakoś z siłami i odśpiewano „Rotę”. Był to mjr Bolesław Konecki, pełniący funkcję objaz-dowego Męża Zaufania. Niedługo! W listopadzie 1942 r. został bowiem aresztowany pod zarzutem szpiegostwa i zasądzony na 10 lat łagrów. Dotąd nie wiadomo czy przeżył.
A 3 maja 1942 r. w tymże pamiętnym klubie młodzież nasza urządziła piękną uroczystość dla uczczenia rocznicy Konstytucji 3 Maja. Nie muszę opisywać wzruszenia, które zostało spotęgowane przez... przyrodę! W czasie akademii usłyszeliśmy wszyscy straszliwą kanonadę, trzaski i huk. Na Kieti, dopływie Obu, zaczęły pękać lody!
Za nami przebyta pierwsza syberyjska zima. Przeżyliśmy, uparcie wierząc w powrót, jak świętość przyjmując wszystko co polskie. A ducha narodowego w syberyjskim posiołku dzielnie podtrzymywała liczna grupa młodzieży, skupiającej się przy trzech wyróżniających się siostrach. Mówiło się o nich: Dębskie, choć formalnie jedynie Irena była Dębską, a dwie pozostałe: Regina i Tamara były jej przyrodnimi siostrami. Matka tej trójki dziewcząt – pani Dębska zapisała się także szczególnie dobrze w mojej pamięci, przygarniając osieroconego 3-letniego Bogusia, synka aresztowanej Weroniki Bajraszewskiej z grupy Męża Zaufania w Kołpaszewie, zmarłej w więzieniu.

7. Z posiołka do rejonowego Kołpaszewa (wrzesień 1942 r. – maj 1944 r.)

      Mąż zaufania z Kołpaszewa p. Ludwik Mickiewicz zaproponował mi pracę w polskim przedszkolu i mieszkanie. Formalna nazwa: przedszkole, lecz istotnie była to niewielka szkółka, podzielona na dwie grupy. Jedna grupa mieściła się w wynajętym na ten cel domku przy ulicy Trudowej 26, obok lotniska, w którym było także mieszkanie dla nas; druga zaś na przeciwległym krańcu miasta, w baraku, przy tzw. Kirpicznym Zawodzie – cegielni, dokąd musiałam codziennie wędrować.
W domku przy lotnisku mieszkałam ze sporą gromadą i do dzisiaj nie umiem sobie wyobrazić, jak tyle nas tam się zmieściło. Byłam więc ja, nauczycielka (dla tamtej rzeczywistości zbyt wielkie słowo), z synkiem Zbyszkiem, Jadzia Poczobutowa z córeczką Jasią, urodzoną na Syberii (mąż Jadzi zmarł na zesłaniu), Marysia Monkiewiczowa z synkami Januszem i Arturkiem. Razem 7 osób stale mieszkających, do tego cały szereg osób czasowo z nami przebywających, jak:
– szwagierki Jadzi, siostry nieżyjącego męża Poczobutówny (Władzia i też Jadzia), przez długie miesiące, zanim nie odjechały z Dywizją Kościuszkowską, wcielone do wojska,
– Zosia Szczepańska z córeczką Basią i synkiem Romkiem; ta sama droga mi Zosia, z którą na jednej pryczy jechałyśmy, i która razem ze swoimi przyjaciółkami „dokarmiała” mnie. Jej córeczka Basia, śliczna, jak z obrazka dziewczynka, była bardzo chora i po jakimś czasie z mamą i braciszkiem – dzięki Mężowi Zaufania odjechała do Polskiego Domu Dziecka w Tomsku. Jednak nieubłagana śmierć tam ją zabrała. Nie mogę obronić się przed ściskającym serce wspomnieniem, związanym z tym dzieckiem, dzieckiem świadomym zbliżającej się śmierci!!! Otóż, tuląc się kiedyś do mnie po-wiedziała, że zna legendę o świecach, które ma każdy człowiek, świeczek palących się dopóki on żyje. Basia spokojnie mówi: „moja świeca już się dopala” !!!
Stosunkowo krótko mieszkała też z nami pani Helena Kowalska, pracująca przy budowie fabryki konserw, a także młodziutkie samotne dziewczę – Zosia – (nazwiska niestety nie pamiętam), jakkolwiek tkwi mi w pamięci jej postać i przeraźliwie smutne sieroctwo.
Nocowały też w naszej chacie dwie panie – powiedziano nam, że są to krewne generała Andersa, ściągnięte z tajgi w związku z planowaną ewakuacją naszej armii do Iranu. Nie wypytywałyśmy ich o nic – nie wypadało.
Domek z ociosanych bali, przetykanymi pakułami i mchem, ale jasny czysty – jedna izba i kuchnia z dużym piecem, przy którym jednak woda w stojącym obok wiadrze niekiedy pokrywała się lodową skorupą.
Na czas lekcji domek pustoszał, dorośli wychodzili do pracy, pracował także Januszek przydzie-lony do szewców w tzw. artieli tj. spółdzielni. W odległym zaś baraku na cegielni dzieci się zbierały przy dużym, czysto wyszorowanym stole, w części oddzielonej zasłoną od legowisk. Odżywianiem dzieci, przychodzących do niby przedszkola, zajmowały się panie: w domku Jadzia Poczobut, w baraku Bronia Bazanowa. Dzieci dostawały mleczną zupę, kakao i tran! Potrzebne produkty dostawałyśmy z darów Ambasady Polskiej za pośrednictwem Męża Zaufania.
Jak się uczyły nasze dzieci? Nauka w obu grupach była właściwie improwizacją, bo brakowało podręczników i papieru, a przy tym niebotyczne wręcz utrudnienie tworzyła rozpiętość wieku dzieci i dokuczliwa ciasnota lokalowa.
Za święty obowiązek przyjęliśmy nauczanie w duchu polskim. Dzieci uczyły się czytać, mówić i myśleć po polsku. Parę egzemplarzy czytanek, ukrytych w bagażu przezorniejszych rodaków, uzupełniało się opowieściami z dziejów ojczystych, opisami polskiego krajobrazu, śpiewem. Z braku papieru wykorzystywało się archaiczne tabliczki z rysikiem, których się tutaj jeszcze trochę znajdowa-ło.

     Na Boże Narodzenie w 1942 r. w naszym domku odbyło się uroczyste spotkanie choinkowe. Dzieciaki śpiewały kolędy i deklamowały wiersze. Honorowymi gośćmi był Mąż Zaufania p. Ludwik Mickiewicz, p. Weronika Bajraszewska (oboje w styczniu 1943 r. już aresztowani ) – oboje zmarli!!
Otrzymaliśmy na pamiątkę dosłowne tłumaczenie depeszy posła RP w ZSRR p. Tadeusza Ro-mera – z życzeniami szczęścia i wolności dla ojczyzny z okazji świąt Bożego Narodzenia i wieczoru wigilijnego. Pamiątkę tą przechowuję dotychczas.
Pisząc o imprezie choinkowej, tak głęboko tkwiącej mi w pamięci, muszę uzupełnić jej opis, by nie spotkać się z niedowierzaniem. Jakoby tak ciasno w domku, a tu impreza i goście!? Napracowali-śmy się uprzątając łóżka, a innych mebli i tak nie mieliśmy. Całą odzież naszą i gości, bez żadnego wyboru, poskładaliśmy na podłodze w stosy, na których rozsadziło się dzieci, goście stali jeden przy drugim.
Żadnej biesiady i tańców nie planowaliśmy. Wszystkim obecnym wystarczyła świąteczna atmos-fera, a dzieciom zadowolenie z możliwością występu i dodatkowe słodycze poza zwyczajowym już kakao (wszystko z darów Ambasady).

   Następuje marzec 1943 r.–- zerwanie stosunków z Rządem Polskim w Londynie po ujawnieniu straszliwego mordu w Katyniu.
Zamknięto wszystkie polskie placówki, aresztowano ważniejszych działaczy, odebrano świadectwo amnestyjne, rozpoczęto przymusową paszportyzację (sowiecką).
Praca z dziećmi została przerwana.
Już w kwietniu 1943 r. wezwano nas do Kołpaszewskiego Oddziału NKWD w sprawie paszportów. Ileśmy przeżyli obaw! Staliśmy w kolejkach do poszczególnych gabinetów, gdzie należało wypełnić odpowiednie kwestionariusze.
Przyjmował mnie major Iwanow, do dziś pamiętam, że się tak przedstawił i do dzisiaj nie rozumiem siebie, po co zwróciłam mu uwagę na rubrykę wieroispowiedanie tj. wyznanie, świadczące, że ankieta została specjalnie dla Polaków przygotowana. Skąd to wiem – zapytał. No cóż – mówię – w poprzednich widzianych przeze mnie ankietach nie było tego rodzaju rubryki, przy tym chodzi o państwo bezwyznaniowe. I zaczęła się wtedy ze strony Iwanowa opowieść, co to się zmieniło w ogóle w Związku Radzieckim i na Syberii w szczególności, jakie wspaniałe życie nas tu czeka. Boże mój! Brnę odważnie: czy będę rąbać drzewo, gdy uczyłam się i jestem człowiekiem wykształconym? O dziwo! Dał mi skierowanie do Wydziału Oświaty, ale zakleił kartkę, zamiast tradycyjnie złożyć ją w trójkącik.
Wstyd się przyznać, ale w domu nad parą jakoś otworzyłyśmy list i odczytałyśmy, że mam być przyjęta do pracy. Pamiętam też ogólnie podkreślenie, że Polakom przysługują prawa. Dokładnie jednak tekstu nie potrafię przytoczyć. Gdy wyszłam z gabinetu, czekający w kolejce wyraźnie odetchnęli, wyznając, że drżeli ze strachu, gdy tak długo nie wychodziłam. Przyjęto mnie do pracy w przedszkolu, dopuszczając nawet wyjątkowo przyjęcie mojego 2-letniego dziecka do przedszkola, znajdującego się tuż za naszym domkiem, bym nie musiała nosić go do odległego żłobka. Przypadła mi niestety praca w odległym przedszkolu, w nowej osadzie fabrycz-nej.
Ach! Ile szczęścia – tyle tylko, że na krótko, gdyż po pewnym czasie sama zrezygnowałam z tej pracy. Nie umiałam się bawić z rosyjskimi dziećmi, nie znając ich śpiewek i zabaw ruchowych, nie mając żadnych pomocy potrzebnych do edukacji przedszkolnej, ani papieru, czy farb do ręcznych zajęć, przy tym pozostały personel rosyjski trzymał się ode mnie z daleka, grzecznie i poprawnie na pozór – wyraźnie jednak dając do zrozumienia, że jestem obca i nie ma tu dla mnie miejsca. Wolałam pójść do pracy w fabryce konserw. Zachowałam przepustkę Nr 466 z datą 21 sierpnia 1943 r. z nazwą „Kerczeńska Fabryka Konserw” – „Wola Truda”.
Zbudowano tę fabrykę przed niedawnym czasem, wykorzystując sprzęt i maszyny ewakuowane z Kerczu na Krymie. Część personelu stanowiła grupa ludzi również stamtąd ewakuowanych. W jakże strasznych warunkach budowano tę fabrykę. Mieszkała z nami p. Helena Kowalska, zatrudniona na budowie. Opowiadała, że kobiety zaprzęgnięte do sań woziły na pole drzewo ścinane w tajdze obok, wykopy pod fundament wymagały uprzedniego rozgrzania ziemi palonymi ogniskami. Cała fabryka była zbudowana z bierwion, uszczelnionych pakułami, okna zamiast szyb zabezpieczono pergaminem i skrzyżowanymi drewnianymi listewkami. W czasie wichury było słychać nieustanny trzepot papieru o listewki.
Pracowałam w tzw. żestiano-banocznym cechu – czyli przy produkcji puszek do konserw, ale przy nieskomplikowanej części tej produkcji. Lutowałam denka puszek i ucząc się tej operacji, gorącym lutem oparzyłam stopę. W fabryce nie było punktu opatrunkowego, więc pozwolono mi pójść do tzw. Polikliniki, drobiazg – 3 km. Oparzenie opatrzono, lecz zwolnienia nie wydano. Kuszty-kając i sycząc wróciłam do pracy. Musiałam, bo najmniejsze uchybienie w pracy kwalifikowano jako proguł i dotkliwie karano. Za dłuższą nieusprawiedliwioną nieobecność osadzano w łagrze, niedawno specjalnie w tym celu zbudowanym i to blisko naszego domu. Parę razy widziałam konwojowanych „łagierników” i straż uzbrojoną, z psami. Przechodnie musieli się odwracać tyłem do przechodzącej kolumny.
Sortowałam też kilkakrotnie blachę, dostarczaną z Anglii morskim transportem, miejscami zżartą słoną wodą. Należało również sortować gumki uszczelniające, także uszkodzone przez wodę morską. Nigdy nie zdołałam wyrobić normy, jakkolwiek bardzo mi pomagały dwie Rosjanki, tzw. uczotczyce, obliczające codzienne wykonanie planu przez pracowników. Miały w środku dnia sporo wolnego czasu i chętnie te dobre dziewczyny włączały się do pracy ze mną. Mimo to nie udało się wykonać norm, wyśrubowanych ponad wszelkie pojęcie.
W fabryce była stołówka, gdzie za pewną opłatą można było zjeść coś, co się nazywało „obiadem”. Z okienka dostawało się miskę wody z ugotowaną rybią głową – tzw. zupę „uchę”, albo droższe danie, tj. miskę z gołymi kostkami po mięsie, oddzielonym na konserwy do puszek. Można je było tylko possać. Sala stołówki była przedzielona płócienną zasłoną, za którą jadali uprzywilejowani pracownicy inżynieryjno-techniczni. Otrzymywali normalne posiłki. Tak więc wyglądało w sowieckim wydaniu równouprawnienie obywateli. Ciężar pracy w fabryce, oddalonej o parę km od naszego osiedla, potęgowała konieczność od-noszenia dziecka do równie odległego żłobka. Nie miałam nawet płachty, bym wzorem wiejskich kobiet mogła przytroczyć do siebie dziecko. Używany dłuższy ręcznik wystarczał jedynie, by cały ciężar opierał się tylko na karku. Trzeszczały kości, a już po pracy w tartaku, przez noszenie na sztaplach dużych ładunków desek zaczęły się bóle stawów, potem się włączyło sztywnienie palców prawej dłoni. Nie mogłam dłużej utrzymać niczego w ręce ( noża, łyżki, igły).
Dzisiaj, po upływie dziesiątków lat moja prawa dłoń i ręka – prawie kalectwo.

      Zimą pozornie było łatwiej, gdyż korzystało się z sanek, ale ustawiczne zawieje zmuszały do walki z kopnym śniegiem. Każdy krok wyszarpywał zdawało się wszystkie siły. Synek leżał cichutko zwinięty w kołdrę i przywiązany do sanek. Zawsze się bałam, by mi się w tej kołdrze nie zadusił. Ze względu na mróz i padający śnieg zawijało się go z noskiem i buzią. Ileż to razy wjeżdżałam z sankami do izby (sieni nie mieliśmy) z górą śniegu na tobołku z dzieckiem. Wszyscy obecni zamierali wprost ze strachu, dopóki nie zobaczyło się, że dotarło szczęśliwie.
Nikt niestety nie mógł mi pomóc w tych sprawach, bo moje współmieszkanki pracowały po prze-ciwnej stronie miasta. Ale już w domu kochane ciocie przejmowały małego pod swoją opiekę. Dla ścisłości dodaję, że kołdra, w którą owijałam dziecko, była moją już jedyną kołdrą – drugą trzeba było sprzedać. Po podróży musiałam tylko ją jakoś dogrzać, nie musiałam suszyć, bo szczęśliwie suchy syberyjski śnieg dawał się zsypać, nie mocząc kołdry.
Niespodziewanie w grudniu 1943 r. kończę pracę w Fabryce konserw: zostaję „kierowniczką” Polskiej Szkoły, powołanej specjalnym zarządzeniem w Kołpaszowie. Zaczęło się jakby proroczo, jakby dobry los czuwał nade mną. Jednego bowiem dnia kazano mi pracować w chłodni, właściwie zamrażalni! Syberia, już grudzień, a ja nie mam nawet portek wato-wanych i do chłodni! Boże! Tym razem już nie poddałam się. Stałam cały dzień w pomieszczeniu wejściowym i po prostu „wyłam”. Nie pracowałam, ale na koniec dnia majster – stary zabiegany czło-wiek, ewakuowany z Krymu przekazał mi wiadomość, że od jutra będę pracować w kantorze. Zwycięstwo! Dostałam się do pracy w cieple, lecz o dziwo – powtórzyła się taka sama sytuacja, jak poprzednio w przedszkolu. Dano mi oddzielne pomieszczenie, zostawiono samą z pakietem dokumentów nazywanych nakładnyje, przekazano zadanie do wykonania i nikt więcej się nie pokazał, ani sprawdził co mi z tego wyszło.
Następnego dnia rano kazano mi iść do kadr. Zwyczajnie zaniepokoiłam się, tymczasem okazuje się, że zgodnie z Zarządzeniem NR 319 z 14 grudnia 1943 r. Miejskiej Rady Kołpaszewa z dnia 15 grudnia 1943 r. organizuje się Podstawową Polską Szkołę na 85 uczniów. Zostałam kierownikiem i nauczycielką – jednoosobowe ciało pedagogiczne. Przechowałam to zarządzenie do dzisiaj, a także zaświadczenie Oddziału Oświaty w Kołpaszewie, datowane 3 maja 1944 r., że od 15 grudnia 1943 r. do 25 maja 1944 r. pracowałam jako kierowniczka Podstawowej Polskiej Szkoły w Kołpaszewie i zwolniona zostałam w związku z wyjazdem polskich obywateli z Narymu. Szkołę zorganizowano dzięki Związkowi Patriotów Polskich, ale nigdy się nie dowiedzieliśmy kto imiennie prowadził akcję.
Wydzielono nam w rosyjskiej szkole jedną klasę. Niestety zaplanowanych 85-ciu uczniów nie udało się ściągnąć. Możliwe, że podano celowo zawyżoną ilość, a przy tym podobnie było z frekwencją w opisanym Polskim Przedszkolu (szkoła) zorganizowanym przez Męża Zaufania. Odpadły dzieci daleko mieszkające, źle ubrane, nie przystosowane do wędrówki w siarczyste syberyjskie mrozy. W trzech rzędach ławek zasiadły do równoczesnej nauki klasy: I, II i III. I udawało się przeprowadzać lekcję zgodnie z misternie układanymi planami. Otrzymaliśmy trochę pomocy, zaczęły nadchodzić książki, śpiewniki, a nawet elementarz w gazetowym wydaniu.
Nie chwalę siebie, bo pomyślny tok zajęć zawdzięczam tylko naszym dzieciom. Siedziały skupione, uważne, ciche i pracowite. Zesłańcze dzieci zadziwiały przedwczesną powagą, wręcz dojrzałością.
Za pracę otrzymywałam wynagrodzenie. Ile? Tyle spraw pamiętam, a tej wcale. Pieniądze pobierałam w banku rozliczając się ze zrealizowanych czeków. Mam dotychczas grzbiet książeczki czekowej, wystawionej na moje nazwisko. Ostatnie rozliczenie z bankiem: rano 31 maja, potem do Wydziału Oświaty po zaświadczenie z pracy, a wszystko w potwornym nie do opisania napięciu, bo na przystani już czekały statki.
Kierownictwo rosyjskiej szkoły dbało o opał i sprzątanie. Ale raz się zdarzyło, że pod tablicą znalazła się... kupa.

      Wieści o powstaniu Związku Patriotów Polskich w ZSRR i tworzeniu polskiego wojska.

      Jakoś w kwietniu 1943 r. doszła do nas wiadomość o powstaniu ZPP w Moskwie, pod przewodnictwem Wandy Wasilewskiej, zapowiadającej powrót do Polski, akcję tworzenia wojska polskiego itp.
Byliśmy wszyscy pogrążeni w głębokim lęku o dalsze losy, skazani we własnym przekonaniu na zgubę po stosunkowo niedawnym odejściu Armii gen. Andersa (1942), zerwaniu w marcu (1943) stosunków z Rządem Polskim w Londynie i podjęciu przymusowej paszportyzacji.
Z Moskwy zaczęły docierać do nas polskie audycje o godz. 22-giej, nadawane tam o godz. 18-tej. Pamiętam, jak chciwie słuchaliśmy polskiego głosu, kierowanego do nas, zagubionych w złowro-gim kraju, zostawionych samych sobie. I najważniejsze: głosu mówiącego o powrocie do kraju, rozumianego przez nas jako wyzwolenie. „Przepustkę do kraju” nawet z rąk Lucypera wzięlibyśmy. Nikt nie zamierzał podpisywać się pod komunistycznymi założeniami Związku Patriotów Polskich, najważniejszą sprawą było trzymanie się organizacji niosącej ratunek. Po stworzeniu więc w Stawropolu Kół ZPP wszyscy zostaliśmy ich członkami. W Kołpaszewie Koła jeszcze nie istniały.
Zostałam przewodniczącą Zarządu Koła w Sowchozie Nr 107, a po przeniesieniu się do Polskiego Domu Dziecka w Ipatowie – przewodniczącą Zarządu Rejonowego Koła. Działałam w sprawach Polaków, korzystając z pełnomocnictwa Zarządu Krajowego ZPP w Stawropolu, wystawionego na moje nazwisko. Wśród wielu zachowanych pamiątek mam i ten dokument. Trudno się chwalić szczególnymi osiągnięciami, ale w tych okrutnych czasach drobna nawet pomoc miała znaczenie.

P o w s t a j e P o l s k i e W o j s k o.

       Pamiętam, że formowanie Dywizji im. Tadeusza Kościuszki odbywało się przy pomocy rosyjskich służb wojskowych. Ich komendy wzywały do stawiennictwa odpowiednie roczniki Polaków – mężczyzn i kobiety. Z mieszkającymi więc wspólnie w naszym domu młodymi kobietami, dwie młode matki – ja i Jadwiga Poczobowotowa też dostałyśmy wezwanie, ale wystarczyło ustne oświadczenie i zwolniono nas. Pozostałe dziewczyny: Poczobutówny – Władysława i druga Jadwiga – zostały wcielone do wojska, ale jak się później dowiedziałyśmy, dziewczęta z Kołpaszewa i z Toguru zatrzymano w pomocniczych oddziałach, do najróżniejszych prac gospodarczych, daleko od frontu i wojny.
Pamiętam wyraźnie dzień odjazdu naszej młodzieży do wojska. Piękny, słoneczny dzień, chyba sierpień 1943, chociaż niektórym moim przyjaciołom Sybirakom wydaje się, że to było we wrześniu. Ważna data, a umknęła naszej pamięci, jakkolwiek wszyscy się serdecznie odjazdem młodzieży przejmowali i spłakali przy pożegnaniu. Wysoki brzeg Obu, na dole przycumowany pamiętny, olbrzymi statek, sznur schodzących osób, zapełniające się pokłady – sygnał do odpłynięcia i bucha głośny śpiew: „Pod Twoją Obronę”. Obok mnie słania się na nogach pani Ludynia – pożegnała syna Adasia. Nie pamiętam ilu od nas pojechało, mam tylko skąpe wiadomości o poległych. Cześć ich pamięci!

      Kusi mnie jeszcze jedno wspomnienie, związane z tworzeniem się polskiej dywizji.
Późnymi wieczorami schodziliśmy się w rybackiej chacie, gdzie kwaterował Kazik Banach i ćwiczyliśmy śpiew nowej pieśni. Był to Marsz I Dywizji. Kto był autorem, jak się marsz znalazł w naszym środowisku? Nie wiem, czy był otoczony ścisłą tajemnicą, czy też ułomna pamięć zadziałała? Wszystko się zatarło bez śladu, bo pieśń skomponowana na melodię „Legionów” nie mogła się podobać odpowiednim czynnikom, władnym do jej wyrugowania.
Jednak, jakoś przekornie utkwił mi w pamięci tekst Marszu, może nie w całości, lecz w przekonaniu, że powinien być ujawniony – przytaczam: Nad nami płynie orzeł biały,
Biało czerwony sztandar nasz,
Narodzie wstań do walki krwawej,
Rozprawy z wrogiem nastał czas.

Ref. My pierwsza Dywizja,
Honor i Ojczyzna!

Najkrótszą drogą do Warszawy,
Dywizjo nasza naprzód marsz,
Naprzód, na ramię broń,
Pobudka gra na ramię broń.

Ref. My ......

      Po zastanowieniu się dochodzę do wniosku, że refren jest za krótki. Może część ze zwrotki – „Naprzód na ramię broń !” powinna być w refrenie? Tego już nie rozstrzygnę.

8.Uzupełnienie obrazu codziennego życia – trzy lata Syberii

      Nie udało mi się w opisie trzech kolejnych lat syberyjskich wyczerpać całości przepełniających mnie wspomnień. Oddając chronologicznie sporą ilość zdarzeń, nie zdołałam odnieść do każdego okresu odpowiedniej cząstki ówczesnego życia codziennego. Musiałabym szereg razy wracać do tych samych tematów: głodu, jedzenia, odzieży itp.
Dopisuję więc w odrębnym rozdziale to, co jeszcze tkwi w pamięci z życia codziennego na Sy-berii.
Na Syberii znalazłam się w letnim ubraniu i obuwiu. Nadeszły nieuchronne mrozy, ale dobrzy, kochani ludzie zadbali odpowiednio wcześniej, bym mogła się cieplej odziać. Byłam przecież wywie-ziona w letnim ubraniu. Jedna z pań dała tkaninę, druga watę, trzecia uszyła mi watówkę i miękkie „buty” do kaloszy, oraz rękawice z kawałków zdobytego gdzieś koca. Znajdowano karkołomne rozwiązania, by przy całkowitej niemożności kupienia czegokolwiek stworzyć potrzebną rzecz z tego, co było pod ręką. Czasem rozwiązanie okazywało się nieco humorystyczne, jak w przypadku watówki z płótna w biało-różową pepitkę, jak dla dzidziusia.
Nosiłam wojskowe buty, żołnierski płaszcz – wszystko zbyt duże, lecz odpowiednio upchane (buty onucą, kalosze wspomnianymi miękkimi „butami” i to z cholewami) i odpowiednio podwiązane musiało wystarczyć.
Próbowano parę razy mi pomóc – daremnie, ale z rozrzewnieniem wspominam szczególnie usi-łowania dwu osób. Pierwsza z tych osób to 16-letni syn współmieszkanki w Kołpaszewie – Januszek Monkiewicz. Przydzielony do pracy w szewskiej spółdzielni zdobył, czy skradł (nie dowiedziałam się nigdy) kawał skóry, z której uparł się zrobić mi trzewiki. Niestety, były za ciasne i z żalem musiałam je oddać innej potrzebującej osobie. Trudno uwierzyć z jakim napięciem czekałam na te buty i aż do dzisiaj je pamiętam. Były z paskudnej, sztywnej, źle wyprawionej skóry, wykonane topornie przez chętnego i przemiłego chłopaka, lecz ledwie przyuczonego. Ale to był dar serca.
Drugą osobą podejmującą się zdobyć dla mnie buty, ale dokładnie mówiąc – talon na buty, była Rosjanka z Kołpaszewa. Nie zapamiętałam niestety imienia i nazwiska, gdyż nawet bliżej jej nie zna-łam. Sama przyszła do mnie informując, że pracuje w Wydziale Handlu i postara mi się o talon na buty. Mijał czas, ciągle się usprawiedliwiała, że nie ma przydziałów. Prosiłam, by się nie kłopotała tą sprawą, bo wiem jak jest trudna i zresztą, dlaczego się tak mną właśnie zajęła? Pamiętam, jak z pewnym zażenowaniem odpowiedziała: „widziałam Cię, jak płakałaś idąc skrótem przez krzaki”. Zimą chodziło się skrótami przez zamarznięte trzęsawiska, latem nie do przebycia. Mogłam istotnie płakać idąc sama przez zarośla, bo istniejąca między nami niepisana umowa nie dopuszczała żadnego płaczu i rozpamiętywania krzywd, żalenia się. Ale pękały nerwy i płynęły łzy, gdy nikt nie widział! Latem 1942 r. zrobiło się lżej, po „amnestii”. Za pośrednictwem Męża Zaufania otrzymaliśmy odzież z darów. Zostaliśmy jakby umundurowani. Wszyscy Polacy chodzili w nowych amerykańskich spodniach, granatowych w jodełkę, w granatowych skarpetkach i czarnych butach. Poznawaliśmy się po tym bezbłędnie. Dostaliśmy przy tym tyle skarpetek, że po spruciu ich robiłyśmy sobie swetry. Była też i inna odzież, koce, włóczka. Włóczki było jednak zbyt mało do podziału między wszystkich, więc jedna z pań (pamiętam p. Wilkowa) zrobiła na drutach wszystkim naszym dzieciom świetne kominiarki w czarnym kolorze, innego nie było.
Nasze kobiety były nieugięte i to częściowo dzięki nim docierała do nas ta pomoc. Pięknym przykładem odwagi, wytrwałości i poświęcenia jest tu pani Eugenia Iwanicka – matka chrzestna mojego syna z wagonu. Otóż nadeszła pewnego razu wiadomość, że w Tomsku znajduje się dla nas duża partia odzieży, której nie zdołano przesłać do Kołpaszewa przed zamarznięciem rzeki. Do Tomska trzeba było jechać saniami dziesięć dni – kolei nie było – i pani Iwanicka podjęła ten trud!! Była w drodze miesiąc, oczywiście nie sama. Szedł większy tabor, ale ona upoważniona przez Męża Zaufania była jedyną kobietą. Mężczyzn Polaków odpowiednich wiekiem do wyprawy nie było, paru zaś młodzieniaszków nie wchodziło w grę.
      Cenne, pamiętne dary w 1942 r. nie mogły pokryć naszych potrzeb na dalsze lata, po zamknięciu polskich placówek w 1943 r. i aresztowaniu działaczy. Odzież i obuwie, eksploatowane przy ciężkiej pracy, nie uzupełniane, gwałtownie się zużyło.
      A do wyzwolenia daleko, tułacze życie trwa jeszcze dwa lata. W sumie trzy lata Syberii, potem Północny Kaukaz – stepy. Ratując się od głodu chwytaliśmy się wszelkich sposobów. Wędrowaliśmy po bliższych i dalszych kołchozach, by coś kupić, coś wymienić. Nosiło się później na plecach to woreczek mąki, czy ziemniaków lub buraków, główkę kapusty.
      Nauczyłyśmy się od Jadwigi Poczobutowej wiązania sieci rybackich. Dostała wyjątkowe prawo do chałupniczej pracy i myśmy wszystkie do późnej nocy wiązały sieci na jej rachunek, później się z nią rozliczając. Uprawialiśmy działki, lecz wyniesione stąd smutne doświadczenie lat 1942 1943 na zawsze odstręczyły mnie od jakichkolwiek upraw rolnych. Do dzisiaj powtarzam, że nigdy swojej egzystencji nie uzależniłabym od klimatu, pogody, czy nie przewidzianego urodzaju.
      Pierwszy, mały spłachetek ziemi użyczyła mi w 1942 r. na świeżo otrzymanej działce sąsiadka z internatu komsomolskiego, gdzie po „amnestii” zamieszkaliśmy.
      Była to Polka z Częstochowy, która przed I wojną światową wyszła za mąż za Rosjanina, znalazła się na Syberii i tu owdowiała. Mieszkała z dorosłą córką w małej izdebce. Przykro mi – nie pamiętam nazwiska i imion tych życzliwych i współczujących kobiet. Udostępniony mi zagonek oczyściłam z wielkim trudem z zanieczyszczeń i musiałam zostawić. Dziecko ciężko zachorowało – przez miesiąc przebywałam z nim w szpitalu. Jednak te życzliwe kobiety w zamian za oczyszczony i niewykorzystany zagonek pozwoliły mi przekopać jesienią drugą ich działkę, przylegającą do budynku internatu. Twierdziły, że zawsze coś zostaje w ziemi po pierwszym kopaniu. Nigdy w życiu nie myślałam, że po wykopanych kartoflach można jeszcze coś wykopać. Pełna więc wątpliwości rozpoczęłam przekopywanie.
      Synek, siedzący obok na płachcie, co chwila łapkami zagarniał do ziemię do buzi. Nie było mi łatwo, ale dzięki Bogu na maleńkiej działce udało mi się wykopać prawie wiadro ziemniaków. Cud próchniczej żyznej ziemi, czy cud serca kobiet – sąsiadek, specjalnie nie wykopujących do cna swojej działki.
      Wspominając niewykorzystaną działkę, nie mogę pominąć związanego z nią wstrząsającego wypadku, który mógł się tragicznie skończyć. Co to było? Dana mi w użytkowanie działka znajdowała się daleko, za rzeką Kiet – dopływem Obu, obok zaś była działka, udostępniona przez drugą Rosjankę Zosi Tarnowskiej, matce trójki dzieci. Dotarcie do działek i powrót do domu był dla nas ciężką przeprawą. Szło się bowiem po wąziutkiej kładce, nad szeroko rozlaną rzeką, trzymając się słabej poręczy umieszczonej z jednej tylko strony. Szalejące zaś w dolinie wiatry szarpały kładką na wszystkie strony .
      I stało się! Pewnego dnia idąc za mną Zosia wpadła do wody. Usłyszałam mimo wichury straszliwy krzyk. Odwracam się: na kładce nikogo nie ma. – Boże! w dole nad wodą widzę głowę Zosi, zwróconą w moja stronę i jej dłonie kurczowo wczepione w kładkę. Mimo potwornego przerażenia uklękłam nad nią i jakoś wyciągnęłam. Udało się, ale do dzisiaj nie mogę pojąć, że starczyło mi sił na wydobycie z wody dorosłej osoby, grubo przy tym ubranej. Szła później z rozłożonymi rękami, ociekając wodą, a ja skulona, osłabła wlokłam się za nią, histerycznie się zaśmiewająca, właściwie wyjąc aż do bólu w klatce piersiowej. Zosia parę razy obejrzała się z widoczną złością, jakby mnie zamierzała trzepnąć, ale – jak później opowiadała – widząc mnie rozgorączkowaną i słaniająca się, domyśliła się nerwowej reakcji. Wielki Boże – obydwie widziałyśmy w tym cud i łaskę.
      W 1943 r. hojnie rozdawano działki, które jednak trzeba było własnoręcznie wykarczować. Mieszkaliśmy wspólnie: cztery kobiety z małymi dziećmi i przypadły nam cztery działki. Karczowałyśmy je w krwawym wprost mozole, do późnych godzin. Syberyjskie letnie słońce świeciło nam i świeciło. Po 22-giej wracało się do domu w stanie skrajnego wyczerpania, karczując krzewy. ale zdarzały się też i wysokie drzewa. Pamiętam, gdy udało się nam wykarczować sosnę i ze zdumieniem patrzyłyśmy na wykrot wysokości piętrowego domu!! Same kobiety, bez odpowiednich urządzeń.
      Po powrocie zapalało się w miseczce coś w rodzaju kadzidełka, odstraszającego tnące złośliwie komary i inne latające żyjątka. Po paru godzinach snu wstawało się do następnego etapu walki o przetrwanie, nie poddanie się. I wszystko na próżno! Wypadło tak deszczowe lato, że wszystko co zasadziłyśmy zostało zniweczone. Jako rozsadę dostałyśmy 5 kg ziemniaków, tzw. narymczanki. Trzeba było parę miesięcy wcześniej doprowadzić do ich „cudownego rozplenienia”. Nauczyły nas tego i pomogły sąsiadki Rosjanki, użyczając skrzyneczek z ziemią. Uważnie wykrawało się oczka, przysypywało ziemią i w skrzynkach trzymanych pod łóżkami obserwowano pojawienie się pędu. Natychmiast pęd należało odjąć, wsadzić do ziemi, a z „oczka” powstał drugi. Bajeczna próchnica syberyjska. Ze zdumieniem patrzyłyśmy na Rosjanki sadzące, same „łęty” ziemniaczane pod koniec czerwca i wykopujące pod koniec sierpnia ziemniaki. Polarne lato przyśpieszało wegetację. Ale nasze lato 1943 nie pomogło, bo było przerażająco na nieszczęście deszczowe.
      Zebrałyśmy jedno tylko wiaderko drobniutkich ziemniaczków wielkości wiśni, tak małych, że nie opłacało się ich obierać. Gotowało się całe, tłukło jak dla świń i formowało placki, pieczone później bezpośrednio na blasze pieca, bez żadnego tłuszczu. Starczyło tego tylko do Nowego Roku. Potem przez parę miesięcy raz dziennie woda z byle czym – nie zawsze! i kawałek suchego chleba.
      Na Wielkanoc 1944 r. nawet nie siadałyśmy do stołu. W żeleźniaku przygotowałyśmy trochę postnego kapuśniaku, przed wieczorem zaś zrobiłyśmy trochę kluch z czarnej mąki, pobranej na kart-ki w zamian za chleb (!) i dopiero pod koniec świątecznego dnia – ubogie, lecz trochę odmienne me-nu jakoś nas ożywiło.
      Jedzenie – o którym się ciągle myślało, mówiło i martwiło. Całkowity brak tłuszczu, odrobina mleka dla dziecka opłacana częścią oddawanego w zamian chleba. Na Syberii krowy stoją w oborze 9 miesięcy w roku, więc i mleka w tych warunkach nie ma w normalnej sprzedaży. Parę razy udało mi się kupić „chytrym” sposobem niepełny kubek mleka od sąsiadki Rosjanki. Działałam przez dziecko, któremu trudno odmówić. Malutki – niespełna 3-letni Zbyszek z kubeczkiem w jednej rączce i odliczoną należnością w drugiej rączce szedł do sąsiadki i dobijał targu. Wracał dumny niosąc ostrożnie nie tylko tę trochę mleka, ale i ugotowany kartofelek w łupinie, tamtejszy ubogi rarytas. Przez jakiś czas, po przeprowadzce do Kołpaszewa, były dostępne ziemniaki. Tarłyśmy je więc i piekłyśmy na węglach bez rusztu w starej miseczce, zatkanej szmatkami, które po pewnym czasie się opiekły ... niespodziewanie zginęły. Pytamy dzieci, co się stało, a mój malutki pokazuje otwartą buzię i rozczulająco wyznaje: „Bynio am”. Jadł zresztą wszystko pokazowo. Posadzony przed glinianą miską, napełnioną nieokraszoną wodą z rozgotowaną garstką żytniej mąki i drewnianą łyżką jadł, aż mu się przysłowiowe uszy trzęsły.
       Patrzyłyśmy wszystkie na to jedzące dziecko ze łzami w oczach. Albo taki obrazek! Zbyszek ma drugie urodziny, ale jest chory. Zdobyłam zabaweczkę – szmacianego malutkiego kotka. Niestety, radość trwała dosłownie minutę, bo moje wiecznie głodne dziecko, nie znając zabawek, próbowało zjeść szmacianego kotka. Rezultat wiadomy: wysypane trociny, wyrzucona pogryziona szmatka.
      Nie zapomnę pierwszej wigilii w 1941 r., gdy zamiast ryby usmażyliśmy na tranie, przypadkiem znalezionym w aptece, placki ziemniaczane. Nikt z miejscowej ludności nie miał prawa połowu ryb z wielkiej potężnej rzeki Ob.
Jak komunię czciło się nabytą z trudem żywność. Tkwi mi w pamięci słoik smalcu z darów od Męża Zaufania, po ociupince dodawany dziecku do jedzenia, musiał wystarczyć od lata 1942 do Bożego Narodzenia. Prawda! Jeszcze zupy w proszku. Do smutnej sprawy mimo woli wtrąca się anegdota. Oto starsza pani Słomińska opowiada mi, że czuje się dobrze, bo zrobiła sobie trochę zupy z tego: „dehydradet powderet soup” – zgodnie z napisem na pudełku.
      Za litr mleka i ok. 2 kg ziemniaków wynajęłam się sąsiadce Rosjance do wspólnego przekopania z nią 200-tu metrowej działki. Nie muszę opisywać łamiącego kręgosłup zmęczenia, gdy się po pracy „wlokłam” do domu. Ważny nade wszystko był jednak uzyskany „skarb” – mleko i ziemniaki.

Chleba naszego powszedniego .....

      Chleb stał się obsesją – nigdy nie myślałam z takim napięciem o ciastkach i tortach, jak teraz na Syberii o chlebie. Kęs chleba smakował tu w stopniu wręcz nie do opisania, nigdy przedtem nie od-czuwanym nawet przy zjadanych rarytasach. Niosąc otrzymany mizerny przydział chleba odliczałam: „przy pierwszym słupie (telegraficznym) odgryzę kęs, ale nie połknę”. Wytrzymywałam z odgryzionym kawałkiem chleba, odliczając następne 10 słupów, aż pozwalałam sobie na przełknięcie. I tak kolejno, ale najwięcej cztery kęsy w drodze do domu. Doniesiona część chleba stanowiła podstawowy dzienny posiłek, przy czym odkładałam z tego ostatnią małą suchą skórkę synkowi do kieszonki kurteczki na następny dzień. Była to nagroda za dzielne wstawanie do odległego żłobka. Zmieniłam miejsce pracy i musiałam przenieść też dziecko z zastępczo mu przyznanego w pobliżu domu przedszkola zamiast żłobka.
      Jednego razu złamana głodem – zjadłam sama należącą do dziecka skórkę chleba, tłumacząc sobie, że ono przecież dostanie śniadanie, a ja nie. Boże! Nigdy nie zapomnę rozpaczliwego szlochu synka, gdy w kieszonce nie znalazł swojej skórki. Płakałam i ja, nigdy już nie próbując pozbawić go tej biednej, a jakże przy tym upragnionej nagrody.

Jedno wspomnienie pociąga za sobą następne: drewno, opał, ochrona przed zimnem, zdoby-wanie opału.
W niekończącym się łańcuchu dręczących nas bied, trudów, kłopotów, zmartwień i zagrożeń – wiele miejsca zajmuje zdobywanie opału. Po drzewo chodziliśmy odważnie w tajgę, z sankami, piłą i siekierą. Wybierało się dorodną brzozę, bo polan brzozowych nie trzeba suszyć, doskonale się palą surowe. Najwięcej trudu, wręcz męki, sprawiało dotarcie do wybranej brzozy i powrót przez śnieg dosłownie „po pachy”!
Trudno mi samej uwierzyć, ale jakoś stosunkowo szybko nabyłyśmy wprawę i nie tak straszne wydawało się ścięcie drzewa, zwalenie go, przepiłowanie na kawałki odpowiednie do długości sanek i załadunek.
      Sprawa opału w osadzie tartacznej (w Togurze) nie stanowiła tak bolesnego problemu jak w mieście. W posiołku korzystaliśmy ze zrzynów drzewnych, wywożonych z tartaku na hałdę. Wprawdzie mozolnie się grzebało w niesamowicie splątanych i piętrzących się odpadach, w śniegu i zimnie – wprawdzie dokuczliwe było szybkie wypalanie się cienkich patyków i konieczność ciągłych dostaw, ale swobodny dostęp bez groźby utraty życia pod zwalonym drzewem znaczył tak wiele!
      Jakże inaczej w mieście. Mieszkałyśmy w domu z bierwion, przetykanych pakułami, gdzie zamarzała woda we wiadrze, stojącym obok pieca z jednej strony, lecz i blisko drzwi z drugiej strony, w domu, gdzie przebywało 6-cioro dzieci i cztery matki robiły, co tylko mogło uchronić je przed zimnem, nie dopuścić, by zsiniałe kuliły się i trzęsły.
      Przybyło nam zajęcie drwala z tajgi, o kupnie opału nie było mowy. I znowu wspomnienie: w straszny mroźny dzień Trzech Króli 1944 r. złamały się nam sanki. Część ładunku wzięłyśmy na ple-cy, zakopując w śniegu resztę drewna i sanki, by je nazajutrz zabrać. Na drugi dzień nie sposób było rozerwać zmarzniętych w bloki polan, tak były scementowane lodem. Rwałyśmy je więc gołymi ręka-mi, bez rękawic utrudniających pracę. Na polanach rozlewały się plamy krwi.
By uzyskać trochę drzewa bez chodzenia w tajgę przystąpiłam raz do spółki z sąsiadką Rosjanką, dla której kiedyś kopałam działkę. Miałam jej pomóc przy wyciągnięciu pni z rzeki, które w czasie spływu znajomi drwale obiecali dostawić na oznaczone miejsce. Dotrzymali słowa, ale zamiast pni, łatwiejszych do wyciągnięcia i piłowania, ze zgrozą zobaczyłam kilkumetrowej długości i bardzo grube okorowane drzewo-bal! Do dzisiaj nie potrafię sobie uprzytomnić, jak żeśmy go obie, słabe kobiety, zdołały wyciągnąć na brzeg, przepiłować, a już sprawą nie do pojęcia było to, że „zarobioną” przez siebie odpiłowaną kłodę doniosłam do domu. Pamiętam tyle, że niosąc zataczałam się i kiedy zrzuciłam ciężar przed wejściem do domu – moje współmieszkanki zamarły i stojąc nad drewnianym balem debatowały nad moim zaparciem się i szczęściem, bo przecież mogło się wszystko skończyć tragicznie./p>

Praca – zarobki S Y B E R I A


Pracowałam z przerwami, wywołanymi przez losowe przypadki.
• Lato 1941 – bez pracy,
• Jesień 1941 r. – praca w tartaku,
• Zima 1941 – do lata 1942: choroba dziecka, zapomoga Męża Zaufania,
• Jesień 1942 r. – do marca 1943 – polskie przedszkole,
• Maj – lipiec 1943 r. – rosyjskie przedszkole,
• Sierpień – 15 grudnia 1943 r. – fabryka konserw,
• 15 grudzień 1943 r. 31 maj 1944 r. – polska szkoła w Kołpaszewie.

      Ile zarabiałam? Najwyższe osiągnięte wynagrodzenie gdzieś odnotowane – 115 rbl. – na tartaku, w Togurze w 1941 r. Późniejsze wynagrodzenia w przedszkolu, szkole – nie pamiętam. Zapomoga udzielona przez Męża Zaufania – 100 rbl. miesięcznie.;br:       Na tartaku w Togurze pracowałam na tzw. dniówki, w fabryce zaś w Kołpaszewie według wyznaczonych norm. Obliczenie wykonanej dziennie pracy robotników prowadziły „rubszczyce” – „uczotczyce”. Rachmistrzyniami w czasie wojny były tylko kobiety – zapisywały wyniki na deskach, posługując się odpowiednimi znakami, jakby rąbanymi. Stąd potocznie nazywane „rubszczycami”.
      Pracując przez pewien czas na tartaku przy korowaniu beleczek lotniczych, wyliczanych według dniówki, miałam okazję zobaczyć na własne oczy proces tworzenia normy na te belki, wobec wzmożonego wojennego zapotrzebowania na nie.
Oto jak ustalono normy i wyliczono akord.
      Dwóch robotników ustawiało koziołki, następnych dwóch korowało ułożone beleczki. Poprzednia dwójka zdejmowała okorowane i układała je w sztaple. Dwie tzw. „normowszczyce” ze stoperami w ręku mierzyły i zapisywały czas każdego ruchu. Przy korowaniu uwijały się jak w ukropie dwie komsomołki.
Widziałam, jak po zakończonej pracy obie płakały, bo je starsze robotnice bez pardonu rugały.
       Na drugi dzień podano nową normę, ale gdy przystąpiliśmy do korowania – (pracowałam z p. Krasowskim ) nie było żadnych pomocników do wyciągania beleczek ze śniegu, układania na koziołki, zdejmowania gotowych i przenoszenia ich na sztaple. Pracowało nas dwoje – zamiast czworga, przy niezmienionej normie akordzie.
      O normach pracy w fabryce konserw już wspomniałam, opisując moje zatrudnienie tam. Ogólnie mówiąc normy były zwyczajowo wyśrubowane.
      Ceny żywności w 1944 r. „czarnorynkowe” – dziwnym trafem zapamiętałam. Były tak niebotycznie rażące, nie na moje możliwości finansowe, że się przez dysproporcję jakoś utrwaliły. Czy do uwierzenia? Mała miseczka ziemniaków (nie kg) – 10 rbl., jeden litr topionego masła -–800 rbl., kg chleba – 100 rbl. Inne ceny umknęły jednak pamięci.
      Byłam w straszliwej nędzy, dorabiałam jak mogłam i sprzedawałam co tylko mogłam – z przywiezionego letniego ubrania i pościeli. Nie było tego wiele. Ostatnią sukienkę letnią, tę rozerwaną na sobie w wagonie, gdy musiałam karmić dziecko, sprzedałam przed Wielkanocą 1944 r. Ile wzięłam? Chyba grosze. Zapamiętałam tylko 15 rbl. za pierwszą sprzedaną rzecz (poduszkę).
      Ostatnią i jedyną cenną rzecz – złotą obrączkę – wymieniłam nawet dość korzystnie w 1943 r. na żywność: jeden litr oleju, mąkę i fasolę. Ile kg – nie pamiętam.

Nie samym chlebem człowiek żyje

      Walka o byt nie przesłaniała sprawy zachowania ducha polskiego, obrony przed wynarodowieniem. Dzięki naszemu wspólnemu wysiłkowi udało się nauczyć malutkie dziecko mówić i myśleć po polsku przy równolegle przecież przyswajanym w żłobku języku rosyjskim.
Synek jakoś długo kazał czekać na swoje pierwsze słowo, ale czy nad miarę długo? Ulotna pamięć nie pozwala dziś na dokładne określenie wielu spraw. Wydaje się, że dziecko osaczone dwoma różnymi językami, musiało się na swój sposób mobilizować do ich przyswojenia.
Niosę synka ze żłobka i na drodze, biegnącej przez rozległe pole, widzę w dali psa. Zbyszek wyciąga paluszek i niespodziewanie oznajmia „sabaka”!! Trudno opisać moje wrażenie, pierwsze słowo dziecka po rosyjsku! Podobnie i moje współtowarzyszki zareagowały. Zaczęło się więc uparte nauczanie dziecka języka polskiego. Ile to było płaczu małego! Wyciąga synek paluszek w stronę nędznego płomyczka, unoszącego się nad buteleczką z naftą, udającą lampkę, przez nas nazwaną „kopciłką” i mówi: „agoń” my zaś gorliwie: Zbyszku, po polsku: ogień, ogień! Dziecko nie rozumie, czerwieni się i z krzykiem powtarza „agoń”. Tulimy, całujemy i od nowa: po polsku ogień. Przy każ-dym pojawiającym się rosyjskim słowie u dziecka – np. „sztany” – my wmawiamy mu, że to są spodnie, spodenki itd. te same sceny, opór.
      Wreszcie udaje się! Zbyszek mówi po polsku i równocześnie po rosyjsku. Trzyletni dzieciak osiąga nawet swoiste mistrzostwo. Opowiadała mi Lena Kowalczykówna pracująca w żłobku w sowchozie, w stepach (1944/1945 r.) jak się świetnie bawią Zbyszkiem, wypróbowując jego znajomość polskiego i rosyjskiego. Przyznała, że Polka prosiła małego (po polsku), by przekazał jakąś sprawę niani Rosjance. Prośbę wyrażoną po polsku przekazywał bezbłędnie w języku rosyjskim i wracając do niani Polki z rosyjską odpowiedzią przekazywał ją równie bezbłędnie po polsku.
      Nie było to łatwe, sukces udało się zdobyć tylko dzięki zbiorowemu wysiłkowi. Nie mogę się chwalić swoim wysiłkiem, gdyż w paru wypadkach samotnie mieszkające matki Polki, bez bliższego kontaktu z polskim środowiskiem, nie zdołały nauczyć swoich dzieci polskiego. Szczęściem – wy-padki pojedyncze. Drążąc wspomnienia ulegam sentymentom i do relacjonowanych istotnych spraw dopisuję zapamiętane historyjki. Wypadło z pamięci wiele zdarzeń dot. nazwisk, zarobków, cen i przeżyć. Nie udał mi się pełny i uporządkowany przekaz, więc notuję i uzupełniam ważnymi dla mnie fragmentami życia na Syberii.

Jeszcze o tajdze.
Potężna, groźna tajga i wielka mogiła ludzkich istnień – w opowieściach sąsiadów Rosjan nazy-wana – o dziwo – „Tajga Matuszka”. W potocznym ich języku często uderzała jakaś nutka poezji. Oto urywek opowiadania, mieszkającej naprzeciw nas w Kołpaszewie starszej pani Grigoriewnej.
– „Gdy Was przywieźli, to: „jagodki i cwietoczki” – żyjecie w chatach, a nas wyrzucili nad strumieniem i odjechali. Dokąd mogliśmy uciekać? Nad nami tylko szumiała „Tajga Matuszka ”. Zjedzono zapasy, korę z drzew, padłe konie, umierano – ale też gołymi rękami ryto ziemię, budowano szałasy, i tak szły lata...”
Miłe były zwroty starszych osób – np. „Gołuboczka, miłoczka” itp., nawet w kolejkach przed sklepem starsze osoby podobnie się zwracały.
A oto moje przygody w tajdze

      1. Od szkorbutu ratowała „kołba”, leśny czosnek, rosnący w tajdze. Liście jej przypominały naszą konwalię. Ale tylko wtajemniczeni znali miejsca, gdzie ją można było znaleźć. Nie stać nas było na kupowanie „kołby” na rynku, trzeba się więc zabrać samym do dzieła. Przyrzekła nam pomóc są-siadka Bielajewa, ale pod warunkiem, że po dołączeniu do grupy, nie przyznamy się do znajomości z nią. Ona nie zna miejsc „kołby”, grupę zaś ma prowadzić „Pietrowna”, nie dopuszczająca obcych. Będą przechodzić jutro o 5-tej rano koło nas – musimy uważać. Mogłam pójść w tym dniu tylko sama i jakoś się udało, przyniosłam uzbieraną „kołbę”, ale z całej wyprawy zapamiętałam tylko, którędy wchodziło się w tajgę, po pewnym bowiem czasie „Pietrowna” zniknęła, zostawiając nas przy nienajgorszym wprawdzie „poletku”, cóż jednak, bez przewodnika!!
Stoimy zbite w gromadę, bezradne, któraś zaczyna popłakiwać, jednak szczęśliwie znajduje się przytomna młoda dziewczyna i obejmuje przewodnictwo. Ostro ucisza popłakującą, nakazuje wszystkim bezwzględną ciszę, dość długo stoi skupiona, my nabożnie w nią wpatrzone. Wreszcie uważnie rozgląda się dookoła i już wie! Wyprowadziła nas!

      2. Nie skończyło się na jednej wyprawie, gdyż Jadwiga Poczobutowa, – współlokatorka, i zaprzyjaźniona starsza pani Agata Kowalczyk – po prostu zapaliły się do powtórzenia sztuki przy moim udziale.
Gorąco przekonywały, że obie właściwie w lesie wychowane, orientują się doskonale po słońcu, mchu itd. – ja mam tylko pokazać, którędy się wchodzi. Wyszłyśmy we trzy, trafiłyśmy na to szczególne wejście i poletka, ale słabiutkie, idziemy więc dalej i dalej. Tajga coraz groźniejsza, zwarte drzewa, mamy jakiś plon, szkoda, że niewiele, ale czas wracać. Jesteśmy zmęczone, pogryzione przez krążące chmarami „moszki” i komary, ale obie znawczynie lasu, oglądając nieustannie mchy, drzewa i słońce – nie znajdują powrotnej drogi. Brniemy w coraz groźniejszy gąszcz – i nagle słyszymy: „Wy kuda?” Odpowiadamy – domoj.
Szybko się wyjaśnia – zbłądziłyśmy! ale szczęśliwie trafiłyśmy w takie miejsce, gdzie jest najbujniejsza „kołba” i to miejsce zna tylko ten jeden dziadek z wnukiem. Jesteśmy niedaleko jego wsi „Czugunka” 12 km od Kołpaszewa. Dziadek naurągał nam od niemądrych i kazał natychmiast klękać, modlić się, dziękować Bogu za ratunek. Pomogłyśmy dziadkowi przyśpieszyć „żniwa” i same pięknie uzupełniłyśmy swoją zdobycz. Idziemy już spokojnie, po drodze odpoczywamy na zwalonym pniu i tu dziadek widzi na mojej ręce złotą obrączkę. „Patrz, jaka to pani, w złotych kolcach chodzi do lasu. Pokaż się, jak wyglądasz?” Podniósł mi siatkę ochronną i śmiejąc się: „och, jaka krasawica” stoczył się z pnia. Czułam się urażona, ale dziadek spoważniał i powiedział, że w domu obejrzę twarz w lustrze i zobaczę, co mi się zrobiło. Prawda, sama sobie nie wierzyłam, że to ja, tak byłam spuchnięta i pokąsana. Do domu wróciłyśmy o dziewiątej wieczorem, gdzie już wszyscy skręcali się z niepokoju.
W tajdze nadal panuje niedźwiedź, znane były wypadki zaginięcia śmiałków. Gorąco dziękowałyśmy Bogu za uratowanie, wyznając też niezgłębioną swoją naiwność, właściwie głupotę.

      

3. W tajdze zbierano też jagody, ale takiej wyprawy nie podejmowałyśmy – nie na nasze siły i możliwości ( czas!). Skusiła nas tylko raz chęć zebrania jagód rosnących na krzakach stosunkowo blisko domu i łatwych do zbierania, bez żmudnego schylania się po nie. Wyszłyśmy odważnie we dwie: ja i p. Słomińska, ale dość szybko się wycofałyśmy – tak nas gubiła nieznajomość gatunków jagód, niepodobnych do naszych. Przy tym bałyśmy się zagłębiania w tajgę.
Trudno, trzeba już było wysupłać grosza, (ile? tego nie pamiętam), by dziecku czasem zanieść szklankę jagód. Nie zapomnę pewnego obrazka, związanego z jagodami. Oto, wychodzimy z fabryki, babka sprzedaje jagody, kupuję i chowam do torby. Młoda Rosjanka, koleżanka też kupuje i pyta, dlaczego nie jem jagód? Mówię – „są dla dziecka”, wówczas ona gwałtownie wpycha mi swoje jagody i kiedy się bronię przed tym, wręcz prosi: „Ona nie ma nikogo, komu by mogła zanieść jagody, więc niech moje dziecko dostanie trochę jagód”. Widzę jej miłą, szczerą twarz!

      

4. Próbowaliśmy grzybów, ale bez odrobiny tłuszczu – do niczego! Młodzież męska gorliwie zbierała w tajdze całe wory orzeszków cedrowych. To był prawdziwie dobry interes, ale też wyszarpujący z ludzi wszystkie siły i niebezpieczny Trzeba się było wspinać bardzo wysoko, po gładkich cedrowych pniach. Nasz jedyny chłopak – syn Marii Monkiewiczowej – zebrał po dłuższej wyprawie spory worek orzeszków, ale trzeba go było widzieć obdartego i usmolonego, gdyż cedry straszliwie smołowały.

      5. Opowiadając o tajdze nie można pominąć plag pluskiew. Tam się mówiło: „narymskie kłopy”. Widziałam na własne oczy piłowane drewno z pokładami pluskiew: były to polana pichty, tamtejszy, nieco gorszy gatunek sosny. Żywe pluskwy z tajgi obsiadały wnętrza domów. Przeżyłam raz napad roju pluskiew. Czuwałam nad kołyską chorego dziecka, polarna noc, ciągle widno, ale gdzieś po północy krótka szarówka – przecieram oczy – coś się dzieje. Boże! Cała kołyska pełna pluskiew!!! Dały się jakoś usunąć, ale wrażenie nie do zatarcia.
Dookoła drewno, drewno, bale przetkane lnem, pakułami, podłoga i „meble” – prymitywne nary, siedziska z ledwie ociosanych pni zewsząd co rusz pojawiają się pluskwy, narymskie kłopy.

9. Z Narymskiej Tajgi w stepy Północnego Kaukazu (31 maj 1944 r. – czerwiec 1945 r.). Osiedlenie w sowchozie.

      Odjazd nastąpił dokładnie 31 maja 1944 r., co potwierdza wydane w dniu wyjazdu posiadane dotąd zaświadczenie z pracy. Na miejsce do bazy Sowchozowej na stacji Diwnoje przybyliśmy 2 lipca 1941 r., stamtąd rozwieziono nas do poszczególnych numerowanych sowchozów. Trafiłam do Nr 107, pozostali z Kołpaszewa – do 104 i 108.
      Nie pamiętam, kto, kiedy i jak organizował nasze przesiedlenie. Ogólnie wiedzieliśmy, że Związek Patriotów Polskich, ale delegata z Tomska w Kołpaszewie nie widzieliśmy. Utworzenie Szkoły Polskiej w Kołpaszewie naszym zdaniem również zawdzięczaliśmy ZPP, jakkolwiek i wówczas nikt się konkretnie stamtąd nie ujawnił.
Co pamiętam z akcji naszego przesiedlenia?
Pracowałam z kolegą – Piotrem Słomińskim przy ewidencji Polaków z rejonu kołpaszowskiego, tj. z miasta i przyległych posiołków. Kto nas angażował, uzgodnił zadanie do wykonania, kto kontro-lował?
      Opierając się na ewidencji NKWD zdołaliśmy sporządzić wykaz, obejmujący – jak mi tkwi w pa-mięci – 450 osób ogółem. Niczego nie przeoczyliśmy. Pracę tą musieliśmy wykonać z odpowiednim wyprzedzeniem, może luty lub marzec, bo pamiętam późne powroty do domu w ciemnościach i przenikliwym zimnie.
      Sporządzono spisy i rozpoczęło się oczekiwanie, długie, połączone z dręczącą obawą, że niczego się nie doczekamy. Wreszcie zaczęło się wydawanie produktów na drogę, ale jakoś tuż przed odjazdem: chleb, mąkę i smalec. Jak dużo, po ile? Tak nas to wszystko oszołomiło, że szczegóły uszły pamięci, ale chyba dość sporo, bo udało się wypróbować wszystkiego jeszcze na miejscu i w drodze pożywić się. Wprawdzie, byliśmy wprawieni do racjonowania zdobywanej żywności, więc na obżarstwo z pewnością nikt sobie nie pozwolił.
       Odpłynęliśmy statkiem do Nowosybirska, gdzie po odbyciu kwarantanny i kąpielach (ile dni?) swobodnie rozmieszczeni w towarowych co prawda wagonach, lecz bez krat i z otwartymi drzwiami. Wypada też dodać, że kwarantannę przebyliśmy w znośnych zupełnie warunkach. Olbrzymi, przestronny barak, każdy dostał własne łóżko z pościelą. Czy zastosowano odwszanie? Nie pamiętam.
      W czasie odbywanej w Nowosybirsku kwarantanny zetknęliśmy się z dużą grupą ludzi o mon-golskich rysach, lecz wyraźnie odbijających w typie od miejscowych. Okazało się, że są to wysie-dleńcy (zesłańcy) ze zlikwidowanej na rozkaz Stalina Autonomicznej Republiki Kałmuckiej – za przejście na stronę niemiecką i właśnie Polacy mają zasiedlić opustoszały rejon. Trudno, przykro, innego wyjścia nie mamy, jedziemy w niewiadome. Pociąg zatrzymywał się na większych stacjach, parokrotnie nawet wydano nam gorącą zupę (w wiadrach) i na dłuższych postojach umożliwiano przygotowanie posiłku z posiadanych zapasów – mąka, smalec.
      Wysypywali się wszyscy, by wyprostować nogi, zaopatrzyć się w wodę i usmażyć placki, czy ugotować zupę, a niestety wymagało to co niemiara czynności. Przykład: smażenie! Do fartucha kładło się: miskę z ciastem, garnuszek ze smalcem, patelnię, łyżkę, miskę na gotowe placki, drewienka na ogień, zapałki, dwie cegły na zmontowanie czegoś na kształt kuchni polowej. Nie mogłam nikomu zaproponować spółki, bo każda rodzina, rozdzielając między swoich członków poszczególne zadania, szybciej uzyskiwała gorący posiłek, bez kłopotliwych rozliczeń ze wspólnikiem.
      Jedyną ulgą, jaką miałam, to zwolnienie mnie z opieki nad dzieckiem, bo ledwie się pociąg zatrzymywał, porywali mi Zbyszka na ręce 15-letni chłopcy i spacerowali z nim wzdłuż torów. Smażąc placki, podnosiłam co chwila oczy, by sprawdzić semafor, gdyż nigdy nie było wiadomo, jak długo będzie stał pociąg. Patrzyłam przy tym na pamiętny do dzisiaj obrazek: na tle czerwonych wago-nów towarowych widzę grupę młodziutkich przyjaciół noszących malucha, widzę jego blond łepetynę i kolorową figurkę. Dziecko miało wiele pięknych ubranek, ale było bose, gdyż nie dochodziły trans-porty z dziecięcymi butkami, a ubranek było nadto, bo niewiele było wśród nas maluchów i stąd sy-nek stał się bosonogim książątkiem.
      Wracam do smażenia: zapala się zielone światło. Gwałtownie wrzucam do fartucha wszystkie rzeczy, chociaż wszystkie gorące aż parzą, i rozdygotana ładuję się do wagonu. I znowu wraca na pamięć opowiadanie mojej matki, która przeżywała te same historie wracając po I wojnie światowej z ewakuacji do Polski.
      Jechaliśmy przez kraj nędzy i głodu. W Czelabińsku zapamiętałam bladą wychudzoną kobietę, kolejarkę, która prosiła nas, Polaków, o chleb. Nie skamieniały polskie serca, podzielono się sucharami przygotowanymi na drogę z otrzymanego przydziału.
      Mijaliśmy za Uralem bezkresne stratowane pola, zrujnowane miasta i osady Tędy przeszła wojna. Pod Stalingradem, z dala mijanym, straszyły wypalone ruiny, rozbite czołgi, samochody, dzia-ła, widoczne niemal po horyzont.
       Z pamiętnej, miesięcznej podróży, mam jeszcze w oczach swoją wyprawę po wodę na jednej ze stacji. Kolejka czerpiących wodę niezmiernie długa, drżąca czekam jednak i wracając z napełnionym wiadrem słyszę sygnał odjazdu. Boże! Pociąg wolno rusza, wiadro z wodą chwytają ludzie z mijającego wagonu, ja się chwytam poręczy następnego wagonu i udaje mi się jakoś uklęknąć na podwieszonej ramie, po której wspinano się do wagonu. Nie udaje mi się jednak stanąć na ramie, bo przyciśnięta kolanem spódnica uniemożliwia mi podniesienie się i przy próbie rama ze mną jak na huśtawce, cofa się pod wagon. Trudno mi opisać przeżytą wówczas grozę i sposób wciągnięcia mnie do wagonu.
      Ostatnie zaś, równie pamiętne i groźne przeżycie, to zaprószenie oka wywołane przez węgiel z lokomotywy, jakimś sposobem przenikający przez nieszczelne ściany wagonu. Doszło do tak straszliwego tropienia, że wypełniającą oczodoły skorupę, usuwało się z wielkim trudem. Ogarniała mnie nieopisana rozpacz, gdy rano oślepła nie mogłam otworzyć oczu. Z trudem i powoli ropienie szczęśliwie ustąpiło.
      Powoli dobijamy do strefy suchych stepów, spotykamy wielbłądy. Wyładowujemy się na stacji Diwnoje, gdzie jest baza sowchozu nr 107 i lokujemy się przejściowo w przygotowanych namiotach. Do sowchozu mamy 110 km. I znowu luka w pamięci, nie wiem jakim środkiem dowieziono nas na miejsce: samochodami, wielbłądami, czy wołowymi zaprzęgami?
      Dziwiliśmy się wszystkiemu: pełna egzotyka – Azja!! Domy z gliny, woda pod zamknięciem, opał – to krowie suszone placki, bezkresny step i w pewnym miejscu przy drodze do sowchozu bieli się coś jak śnieg, a to rozległe złoże soli. Opowiadano nam później, że po sól jeździ się wozami i ładuje łopatami, przy czym na Ukrainie soli brakuje. Sprawdziłam naocznie podczas podróży do kraju, że do naszego transportu na Ukrainie przychodzili ludzie pytając o sól, a sprzedawano ją na szklanki. Parę repatriowanych żydowskich rodzin z sowchozu nr 107 przewidziało taką możliwość i jak mi opowiadano, wieźli na saniach wory soli na sprzedaż, gdy nasi musieli iść piechotą. Może zresztą nie do końca marsz 110 km piechotą pokrywał się z prawdą, ale istotną prawdą okazało się, że przywieziono nas na miejsce po zesłanych na Syberię Kałmukach.
      I niemal natychmiast wystosowaliśmy jeszcze ze stacji Diwnoje do Moskwy coś w rodzaju skargi. Pamiętam to!
      Zaproszono mnie do jednego z namiotów, gdzie zebrana „starszyzna” – nestorzy, przekonała mnie do opisania przygnębiającej nas sytuacji, a także zażalenia na przedstawiciela ZPP niezdarnie „eskortującego” przesiedleńczy transport.
      Z przechowanej przeze mnie odpowiedzi podaję skrótowo: „z listu obywatelki wieje nieuzasadniona obawa – ewakuowaliśmy was na własną prośbę ratując od pewnej śmierci z głodu i chłodu. A skarga na ob. Zalaję zostanie sprawdzona i do sprawy wrócimy”. Dalszego ciągu nie było.
      2 lipca 1944 roku znaleźliśmy się w sowchozie nr 107, gdzie jeszcze przez pewien czas na ścianie Zarządu wisiał dawny dwujęzyczny szyld z nazwą sowchozu: „Nowoje Wremia” – tj. Nowe Czasy. Może się mylę po tylu latach, po kałmucku brzmiało to „Tiang – zjang”.

Zagubieni w dalekich stepach

      Na inny sposób niż w tajdze, lecz również trudne były warunki bytowania w suchych, bezwodnych stepach Północnego Kaukazu, w sowchozie odległym od najbliższej stacji ok. 110 km (nie 90 km jak początkowo liczyliśmy)
.        Stacja Diwnoje – końcowa. Pociągi odchodziły tylko do Stawropola i tylko stamtąd przybywały, dwa czy trzy razy w tygodniu (dokładnie nie pamiętam), a jeździły przy tym zdumiewająco wolno. Widziałam jadąc zimą do Stawropola, jak młodzi pasażerowie rano wyskakiwali z pociągu, by umyć się trochę śniegiem. Samochód stanowił wówczas bardzo rzadką okazję, pochodzące z demobilu wyeksploatowane wojskowe stuckbakery (amerykańskie) nader często się psuły. Sama przeżyłam taką sytuację, gdy pod unieruchomionym wozem, ociekając deszczem, musieliśmy odczekać zanim pomocnik kierowcy doszedł pieszo do bazy – 25 km i wrócił po nas traktorem.
      Jeżdżono zaprzęgami wołowymi i wielbłądzimi – trzy dni w jedną stronę, w połowie drogi sowchoz miał zagrodę, tzn. „priwał”, gdzie znajdował się pewien zapas karmy, wody i opału. Lichą lepiankę otaczało silne ogrodzenie z wielbłądziej karmy: straszliwie kolczastych gałęzi, stanowiących „rarytas” dla tych zwierząt. W jednej z takich wypraw sama brałam udział. Pani Maria Pokryszko i ja powoziłyśmy jednym zaprzęgiem, drugim zaś p. Jerzy Chwastowski i Oskar Orbach. Było to ciężkie doświadczenie.
       Stepowe budownictwo: głęboko zapadły mi w pamięci domy, ściany i podłogi wylepione z gliny i krowiego nawozu. Całość długo deptano nogami i formowano cegły, luźną zaś masę wykorzystywano jako „lepiszcze” do naprawy podłóg (klepiska) i pieców. Dobre gospodynie, skrzętnie co sobotę wymazywały wydeptaną podłogę i przepalony piec, lecz ulatniająca się woń psuła radość z dokonanej pracy. Innego wyjścia jednak nie było!
      Dotkliwy brak wody! Wodę zamykano w specjalnych zbiornikach (deszczówkę, natomiast wodę pobieraną z odkrytych naturalnych, jakże rzadkich zbiorników, np. z glinianki w naszym sowchozie, należało długo gotować i filtrować, gdyż była pełna najróżniejszych żyjątek widocznych gołym okiem.
       Jako opał wykorzystywało się suche burzany, albo suszone krowie „placki”. Niestety, ugotowanie czegokolwiek wymagało sporo zachodu. Przy piecu kuchennym leżała góra burzanu, często nieznośnie kłującego, z czego należało skręcać zwarte „peta” i jak najdalej wsuwać do paleniska, by nie wypadły na podłogę. W rezultacie miałam całe przedramię, od dłoni do łokcia, upstrzone bliznami po zetknięciu z brzegiem gorącej ramy paleniska. Trudno opisać trud gromadzenia błyskawicznie znikającego opału z burzanów, i trud zdobywania krowiego nawozu koniecznego do wylepiania wyboistych podłóg. Mieszkałyśmy w centrali sowchozu, stada zaś bydła wypasano w odległych fermach i stamtąd czasami udało się ściągnąć trochę suchego nawozu, potem usilnie przerabianego na potrzebę „lepiszcza”.

Jeszcze krótko o stepowym klimacie: słońce, wichry, susza, roślinność

      Latem ścina z nóg słońce, bez sjesty nie sposób dojść do siebie. Życie w czasie sjesty zamierało, wszystko padało bez sił w zaciemnionych chatach. Drugie zaś pół roku gnębiło częstymi wichurami. Zresztą nawet niezbyt silny wiatr tak utrudniał poruszanie się, tak że bezradnie płaczące dziecko należało natychmiast brać na ręce. Przy silniejszych wichrach nie należało w ogóle wychodzić.
      Brak opadów, ziemia spękana, po deszczu zaś rozmiękła, lgnie olbrzymimi bryłami gliny do butów uniemożliwiając poruszanie się.
      Brak drzew, brak znanych nam owoców: jabłek, gruszek, śliwek, brak jagód. itp. Ziemniaki należały do rarytasów rzadko oglądanych. Są inne owoce ze stepowych upraw: melony, arbuzy, pomidory, słonecznik. Są też winogrona, rosnące na tzw. „bachczach”. Ale w centrali sowchozu żadnej „bachczy” nie widziałam, były gdzieś na odległych fermach i czasem tylko ktoś poczęstował kawałkiem stepowego owocu. Nasi chłopcy kilka razy sprawili nam wszystkim prawdziwe uczty, przywożąc ze stepu „zorganizowany” worek arbuzów. Pamiętam taką ucztę: stali wszyscy wokół stołu, o który tłukło się arbuzy, by pękały na dwie połowy. Kolejno rozdawano te połówki i jedząc arbuza łyżką z tej jakby misy zagryzało się czarnym, grubym chlebem.
      Na zimę sowchoz tworzył zapasy tych owoców, jak?
       W olbrzymich, głębokich cementowych basenach kiszono wszystko, doprawdy wszystko – nawet arbuzy! Brr! Śmierdziały potwornie i mimo to jedliśmy je, gdy stołówka dostawała przydział. Kiszonymi arbuzami karmiono dzieci w przedszkolu i do dziś pamiętam, jak się wstrząsałam całując buzię synka, brzydko woniejącą kiszonym arbuzem. A przy tym, jak nieznośnie wszystkie maluchy i nas czyściło po kiszonych „specjałach”! Ileż to razy się zdarzyło!
      Biegnę po dziecko do przedszkola, a ono już stoi na skrzyżowaniu radośnie uśmiechnięte, ale nie rusza w moim kierunku. Wiem, stało się! Ubrudzone dziecko trzeba przetransportować do domu, dobrze wymyć – tylko mydła brak!

Tyle o kiszonych arbuzach, a co się jeszcze jadło?

Zwyczajowo chleb wydawano w stołówce. Żadnego bowiem sklepu nie było. I w tejże stołówce porcję wodnistej zupy. Rano odtłuszczone (spod wirówki) mleko. Dwa czy trzy razy w ciągu roku mały ochłapek mięsa, gdy się zdarzyło, że wilki w stepie zagryzły jakąś krowę. I chyba czasami troszkę mąki razowej, bo jakieś kluski robiłam. Pamiętam tylko, że po przebytej przez Zbyszka malarii dostałam pół litra oleju z gorczycy, rosnącej w stepie. I jaka to była uczta dla małego! Rysuje mi się przed oczami taki obrazek: rozanielona buzia dziecka, maczającego okruchy razowca w spodeczku z olejem i zajadającego je z widocznym smakiem. Po wylizaniu spodeczka synek – mądrala radzi mi „jak się skończy ten olej, napiszesz podanie do dyrektora i da nam jeszcze jedną butelkę”.
      Zatarło mi się w pamięci tyle spraw i szczegółów, nie potrafię np. podać wielkości przydziału chleba, otrzymywanego wynagrodzenia i wiele, wiele innych spraw. Nie mogło być dobrze z jedzeniem, bo na Wielkanoc 1945 r. mechanik z warsztatu mechanicznego, Rosjanin (chyba Korolew), ofiarował mi mały spodeczek kiszonej kapusty – nadzwyczajny rarytas w sowchozie. Nie było dobrze z jedzeniem, jeśli przyjaciółka pracująca na fermie, Zina Abramowiczowa, „kradła” dla mnie ziarno pszenicy! Woreczek przechowywany był pod łóżkiem, musiałam odebrać osobiście, w sposób jak najostrożniejszy, co się łączyło z wielką emocją. Ale jak przerabiałyśmy do spożycia zdobyte ziarno? Nic nie pamiętam.
      W październiku 1944 r. dostałam pierwszą pomoc z Brześcia od rodziców; było to 100 rubli przekazane telegraficznie. Kupiłam garnek ziemniaków – może 2 kg i litr mleka, ale czyżby za te całe 100 rbl?
      Jaką drogą doszło do nawiązania kontaktu z rodziną, opowiem w innym miejscu.
      Pamiętam zaś dobrze niesamowicie złą jakość chleba. Nóż raz użyty do ukrojenia kromki chleba należało drugim nożem oczyścić z mokrego, kleistego miękiszu.
      Zawieźliśmy jednego razu do Stawropola, do Zarządu ZPP, próbki chleba, pieczonego w sowchozie. Okazało się jednak, że we wszystkich sowchozach tylko taki mokry chleb wypiekano. Wiadomo dlaczego.
      Dochodzę we wspomnieniach do... mydła i wstrząsa mną. Przez rok pobytu w sowchozie nie widzieliśmy na oczy nawet kawałka prawdziwego mydła. Używało się zastępcze mydło, tzn. górskie lub tatarskie. Co to było? Górskie, to kawałek po prostu uformowanej jakoś gliny, zawiniętej mimo to w papierek. Tatarskie zaś mydło – to osobliwe ziele, zbierane w stepie. Przynosili je traktorzyści. Pęczkiem takiego ziela tarło się ręce, itp. części ciała. Wytwarzaliśmy też ług, w którym się do oporu gotowało koszule. Wszystko to jednak było bezskuteczne: żarły nas wszystkich wszy! Trzeba je było tłuc. Dyskretnie! Raniutko się wstawało, każdy miał swój dzień i przy oknie dokonywało się „bicia” nieznośnych pasożytów. Reszta nas trwała w milczącym bezruchu, by nie utrudniać procederu.
       Gdy dostałam się do Polskiego Domu Dziecka, na pytanie kol. Kazika Banacha (intendenta): „co Pani dać?” – Boże! Mydła, mydła! I dostałam, w małym glinianym garnuszku wymarzone szare mydło. Już po pierwszym umyciu głowy zniszczone gnidy łatwo się dały usunąć z włosów. Ulga nie do opisania.

       Do pełnego obrazu mojej nędzy, muszę włączyć garstkę wspomnień o ubraniu, bieliźnie, po-ścieli i obuwiu.
Dobiega końca czwarty rok zesłania, nastaje 1945 rok – piąty tułaczy rok. Mój dobytek nie uzupełniany nowymi pozycjami ulega całkowitemu wyniszczeniu. Przecież to w letnim ubraniu znalazłam się z dzieckiem na Syberii. Pomagali wprawdzie dobrzy ludzie i przez krótki czas Mąż Zaufania (z darów) lecz w tych okrutnych czasach nie było żadnej możliwości pełniejszego pokrycia swoich potrzeb.
      Jestem więc na wspomnianym przełomie lat, obdarta i bosa, sypiam na wyrku pod podartą koł-drą, bez bielizny pościelowej. Nie mam nic, ale nadal czuwają nade mną dobrzy ludzie!
      Pani Bronisława Bazanowa miała ze sobą „główkę” od maszyny do szycia, którą – o dziwo! -– poradził wziąć eskortujący enkawudzista. I „główka”, odpowiednio przystosowana, była prawdziwym ratunkiem.
      W sowchozie, na podstawie porozumienia z dyrekcją, p. Bazanowa wspólnie z p. Sabiną Świtajową, moją współmieszkanką, założyły pracownię krawiecką. Szumnie nazwana pracownia mieściła się w mieszkalnej izbie p. Broni, tuż za naszą izbą.
       Pamiętam, jak zdumiewających chwytały się sposobów, by mi ciągle coś naprawić, przerobić, czy uszyć. Dla przykładu odtwarzam taką sztukę: z mojego płaszcza wypruły jedwabną podszewkę, z której uszyły mi sukienkę. W miejsce wyprutej podszewki wszywają mój stary szlafrok. Odcinają tro-chę materiału z dołu płaszcza i uzyskany kawałek artystycznie wsztukują w wytarte na ramionach miejsca.
       Trudno opisać cały szereg takich dokonań, dla mnie i synka, dodam tylko, że nawet farbowały z konieczności. Dostałam np. od kogoś białe „patentki” tj. pończochy bawełniane, jakie niegdyś nosiły dziewczynki. Ufarbowały je panie na niebiesko, jakąś białą bluzkę na żółto – pastylkami chininy. Jak widać trochę kolorystycznie się nosiłam.
       I jeszcze jedno! Kiedy się już na amen podarła moja jedyna koszula, p. Bronia dała mi wyciągniętą z walizki swoją ostatnią pieczołowicie przechowywaną jedwabną halkę. I chociaż jedwab-na halka prana w ługu, nie mogła i nie wytrzymała dłuższego prymitywnego prania – wielkoduszny, miłosierny dar p. Broni przez dziesiątki przeżytych lat mam w ciągłej pamięci.

      Moje łóżko i pościel – śpię razem z dzieckiem.
Siennik wypchany trzciną, albo kolącymi, stepowymi chwastami. Kołdra bez poszwy, rozdarta na środku, z trudem „ześcibolona”. Kapa samodziałowa, dawna derka, przywieziona jeszcze z Polesia. Prześcieradła żadnego. Spało się na tej kapie pod rozłażącą się kołdrą. Na dzień kołdrę starannie przykrywało się kapą, w nocy służącą za prześcieradło. Poduszki jakoś trwały, ale białe poszewki dawno się „prześniły” zastępowane przygodnie zdobywanymi, zszywanymi resztkami.
      Czy to nie dno nędzy?
      Trudno się wydobyć z tego dna nędzy, bo przecież w tej kategorii mieszczą się jeszcze buty -– obuwie. Koryguję: nie mieszczą się, bo ich oboje (ja i dziecko) właściwie nie mamy. Problem nie do załatwienia, ciągnie się już piąty rok. Pisałam już o noszonych butach wojskowych i kaloszach, o jakoś kleconych kapciach. Żadnej możliwości normalnego obucia się. Próbowano parę razy mi pomóc: daremnie, ale z rozrzewnieniem wspominam szczególnie usiłowania dwu osób.

Nędza za nędzą: przy tym druga w życiu maleńkiego (3 1/2 roku) synka – ponowna ciężka choroba.

      Zaczęło się w październiku 1944 r. Jest ciepło i w przerwie obiadowej parę zmęczonych osób ułożyło się do krótkiego odpoczynku na zwiezionej przed barakiem trzcinie. Oczywiście małego Zbyszka nie mogło przy nich zabraknąć. Dziecko zaczęło chorować, ale nikt nie kojarzył jego stanu z drzemką na trzcinie, z malarią. Przez dłuższy czas mieszają się stany lepszego samopoczucia z dziwnymi dla nas złymi stanami, trudnymi do określenia. Nie rozpoznała ich też miejscowa lekarka, a zresztą może to była felczerka. W tym też czasie chorował drugi chłopczyk – Piotruś Kowalczyk – w rodzinie mieszkającej przez ścianę. Czuwaliśmy i nad nim, i gdy Piotrusiowi pogorszyło się wyraźnie, pobiegłam do lekarki o pomoc. Wracam zmartwiona, bo lekarki nie znalazłam, a w otwartych drzwiach stoi sąsiad, Albert Wurm i ze złością krzyczy na mnie: „zajmuje się Pani innym dzieckiem, a własne Pani dziecko umiera”. Był to wtedy pierwszy, dający się rozpoznać atak malarii, febryczny, który tak przeraził ludzi, gdyż w tym samym czasie zmarł maleńki Piotruś. Miłosierny Boże! Szpital tak daleko (100–110 km), praktycznie nieosiągalny, a tu zdarza się cud. Wóz ciężarowy jedzie służbowo do Diwnoje, zabierając mnie z chorym dzieckiem. Jedzie też Albert Wurm.
      W szpitalu zatrzymano mnie razem z dzieckiem – podobnie jak przy dyzenterii na Syberii. Ataki występowały o zmierzchu. Lepiej ich nie opisywać.
      Dość, że leżące na dużej sali chore kobiety, swobodnie sobie pogadujące, zamierały w ciszy, gdy dziecko zaczynało szczękać ząbkami i pojękiwać. Jednakże znaleziono radykalny sposób na wyleczenie. Ponieważ doustnie chinina nie działała, pani doktor (młoda, piękna kobieta, chyba Gruzinka) kazała pielęgniarce zamówić w aptece zastrzyki z chininy i nie wychodzić z apteki, dopóki zastrzyki nie będą gotowe. I z prawdziwym współczuciem powiedziała, że nie można wprost patrzeć i słuchać, jak to dziecko cierpi. Zastrzyki błyskawicznie zadziałały. Po trzech zastrzykach, przemiennie stosowanych z przetaczaną dziecku równocześnie moją krwią – choroba ustąpiła.
       W szpitalu dochodzi do mnie wiadomość, że na poczcie jest depesza i pieniądze z Brześcia.
      Wspominałam już wprawdzie, pisząc o wyżywieniu, że z otrzymanych 100 rubli kupiłam 2 kg ziemniaków i litr mleka. Ale to za mało, by oddać moje wzruszenie, więc uzupełniam.
      Po zainstalowaniu się z dzieckiem w sali szpitalnej, po krótkim czasie puka do okna Albert, który pomagał mi w drodze, lecz też miał inne służbowe zadania. Wychodzę, co się stało? Albert zaś bardzo poważnie i stanowczo oświadcza: – jeśli Pani mi przyrzeknie, że nie będzie urządzać scen i płakać, to coś Pani powiem. Boże! Przyrzekłam. I słyszę: na poczcie jest depesza i pieniądze z Brześcia: 100 rubli dla Pani. Proszę wziąć przepustkę ze szpitala i jutro odebrać. Wstrzymałem wysłanie do sowchozu.
      Czy trzeba piękniejszego objawienia?
       Trudno, dopiszę jeszcze to, co mi po powrocie do kraju opowiadała Mama. 22 lipca 1944 r. Brześć zostaje przez Armię Sowiecką odbity i wszyscy spodziewają się od nas z Rosji wiadomości, a tu ciągle nic. I mama, wiedziona jakimś przeczuciem, umówiła Ciocię Jankę, dawną pracownicę poczty (przy tym i jej nieżyjący mąż był na tej poczcie kierownikiem któregoś działu), by korzystając z przyjaznej zażyłości z tą placówką, poprosiła o wgląd do niedoręczonej poczty. Dom Cioci w czasie wojny został spalony, więc może korespondencja do Niej tam trafiła. I miała moja mama rację: odnaleziono mój list! Właściwie kartę pocztową, które niemal codziennie od lipca pisałam na wszystkie zapamiętane adresy w Brześciu, do rodziny i znajomych. Dotarł tylko jeden, jedyny list, który wyczuło matczyne serce.
       Szczęśliwie nawiązuję kontakt z rodziną, ale wracam do ciągle odkładanej części relacji: do pracy w sowchozie, do pracy z polską młodzieżą. Praca ta, pod nawałem innych wspomnień ciągle odkładana, nie mniej warta jest opowieści.
       W okresie lipiec–sierpień 1944 r. pracowałam w kancelarii sowchozu, gdzie do zawrotu głowy całe dnie ręcznie przepisywałam zarządzenia dyrektora sowchozu dla kierowników farm. Było ich sześć! Dyrektor wpisywał do wielkiej księgi własnoręcznie szczegółowe, ba, obszerne, drobiazgowe zarządzenia, ja sześć razy je przepisywałam na gazetowym papierze (kalki nie było) – w poprzek dru-ku, atramentem z sadzy.
       Od września zaczęła się praca w rosyjskiej szkole. Dostałam drugą klasę. Zespół nauczycieli – Rosjanie, przyjaźnie usposobieni do mnie, do Polaków ogólnie. Zresztą i pozostali mieszkańcy centrali sowchozu traktowali nas przyjaźnie, nawet z wyraźnym uznaniem jakby naszej wyższości nad nimi. Może dla ludzi zagubionych w bezkresnych stepach stanowiliśmy po prostu egzotykę? Albo ludzie pogrążeni w beznadziei bytu, duszeni sowietyzmem, dojrzeli w nas prawdę o świecie?
       Nie zamierzam się chwalić, gdy istotnymi przykładami uzasadnię zdobytą przez Polaków życzli-wość i uznanie.
      Muszę zacząć od siebie. Nie byłam zawodową nauczycielką i powodowana ambicją „nie dać się zapędzić w kozi róg” jak na Syberii w przedszkolu – pokażę, co Polka potrafi. Wypracowywałam per-fekcyjne konspekty lekcyjne. Uzyskałam pełny kontakt z klasą, a przez to i z rodzicami, przy tym prawdziwe gratulacje po zwizytowanych dwóch lekcjach i pochwalną opinię po generalnej wizytacji szkoły przez rejonowe władze oświatowe. Na zwołanym zebraniu nauczycieli władz sowchozu i ro-dziców, wizytatorzy publicznie dokonali oceny wszystkich nauczycieli, bezlitośnie łając niektórych. Nie wiem, jak mogła później pracować stara nauczycielka botaniki, której zarzucono zawężanie nauki do stron podręcznika. Drugiej zaś słabe postępy uczniów i naganne nieopanowanie nauczycielki wobec uczniów, źle odpowiadających – „oczami wprost zabijała”. I tu podano mnie, jako przykład prawidłowego zachowania, gdy dziecko potknęło się z odpowiedzią. Na koniec roku szkolnego zostałam przewodniczącą Komisji Egzaminacyjnej. Siedmio-klasową szkołę kończyła duża grupa dzieci, w tym parę polskich, świetnie sobie radzących, m.in. Tereska Kowalczykówna (osiadła także w Łodzi – po mężu Pfeiffer, zmarła w 2002 r.).
      Szkoła sowchozowa była umiejscowiona w centralnej siedzibie i zamiejscowi uczniowie z sześciu rozproszonych w stepie ferm mieszkali w internacie, pod kontrolą kolejno wyznaczanych nauczycieli. Ściskało mi się serce na widok ubogiego i smutnego bytowania dzieciaków w internacie, wzruszała ich samodzielność i zaradność.
      Polskie dzieci uczęszczały do rosyjskiej szkoły, ale po lekcjach (i po przerwie obiadowej) przy-chodziły na dodatkowe, polskie lekcje. Śmiało twierdzę: dzieci garnęły się do tych lekcji. Nauka języka polskiego, historii i geografii – podawana z braku czasu skrótowo – wiązała nas wszystkich, przyciągając nawet młodzież pozasz-kolną.

Polskie przewodnictwo w kulturze i rozrywce

      Nasza młodzież i dzieci zabłysnęły w paru imprezach artystycznych w sowchozowym klubie. Były to okolicznościowe składanki: śpiew, deklamacje, skecze – organizowane z okazji większych rocznic. Musieliśmy tylko skrzętnie omijać nakazywane przez Zarząd Krajowy ZPP w Stawropolu sowieckie rocznice. Np. w zorganizowanej akademii w rocznicę powstania Armii Czerwonej włączyliśmy przypadającą za jakiś czas rocznicę ogłoszenia Uniwersału Połanieckiego. Chytrze ominęliśmy „Czerwoną”, dając trochę rzewny wstęp, oparty na pieśni historycznej, polskiej, o ułanie, walce, koniku – nie określając narodowości walczących stron. Potem śmiało o Kościuszce.
      Polskie występy ściągały widzów z najodleglejszej nawet szóstej fermy (20 km od centrali!), długo je wspominano: „wot, mołodcy Polaki!” i oczekiwano dalszych. Pamiętam taki obrazek: w stołówce nad miską smętnej zupy siedzi zmęczony, spracowany traktorzysta i narzekając na życie, mówi głośno: – „oj, niechby wreszcie Polacy coś zrobili w klubie”.
      Miło mi, że to samo podkreśliła w swoich wspomnieniach p.t. „Byłam zesłana” Teresa Kowal-czyk (po mężu Pfeiffer), przypisując mi przywódczą rolę. Znalazła się także w Łodzi, śpiewała w chó-rze Sybiraków i tu zmarła. Po moim wyjeździe do Ipatowa jej siostra Helena została przewodniczącą miejscowego Koła ZPP. Matka ich, pani Agata, i obie siostry spoczywają w rodzinnym grobie na cmentarzu na Dołach w Łodzi. Na nagrobnych tablicach mają wyryte: „SYBIRACZKA”.
      Wracając do sprawy polskiego przewodnictwa muszę przywołać pamiętny przypadek, gdy grupa komsomolców zrezygnowała z przygotowywanego przez siebie spektaklu dla uczczenia święta 1 Maja. Ustąpiono nam placu! Myśmy równocześnie przygotowywali uroczysty występ na 3 Maja!
      Wówczas sekretarz partii prosił nas, Polaków, byśmy swój występ przesunęli na ich termin. Krakowskim targiem stanęło, że Polacy wystąpią w neutralnym terminie 2 Maja! A co więcej, tenże sekretarz uprosił nas o powtórzenie uroczystego polskiego występu dla uczczenia ogłoszonego właśnie zwycięstwa nad Niemcami, zakończenia wojny. Trudno zrozumieć co komsomolców sparaliżowało aż do tego stopnia, że nie ożywiła ich radość zwycięstwa.
      Dla pełniejszego obrazu polskiej przewagi: kompetencji, zdolności zawodowych, wypada mi dodać pamiętne „złote rączki” naszych dwóch mechaników w warsztacie samochodowym: starszego pana Nowickiego (z Poznania) i przyuczonego przez niego młodego człowieka Gienka Bieleckiego. Pracowicie dorabiali różne części i naprawiali zdezelowane traktory, utrzymywali w ruchu wozy ciężarowe z demobilu np. studebakery. Wszyscyśmy podziwiali wytrzymałość i mistrzostwo mechaników. Dwaj Polacy, prawda, jeszcze i Rosjanin Korolew, dźwigali ciężar gospodarki sowchozu, w warunkach permanentnego braku wszystkiego.
       Zdaję sobie sprawę, że moja piękna opinia opiera się na rozpoznaniu stosunkowo niewielkiej grupy Polaków (z centralnej siedziby i najbliższej fermy nr 1), ale nie pamiętam, by kiedykolwiek w polskim środowisku zdarzyło się coś nagannego.
      Byliśmy wszyscy skupieni w szczelnie zasiedlonych barakach; poszczególnych sąsiadów oddzielały tylko cienkie ścianki, jednak nigdy nie doszło do jakichkolwiek starć. Nigdy też na wzajemnych stosunkach w naszej grupie nie zaciążyły różnice wyznaniowe.

Pamiętam też cudzą – sowiecką biedę. Do gorzkich wspomnień ze stepowego sowchozu wciskają mi się też obrazki życia sowieckiego społeczeństwa. Oto dwie młode nauczycielki: dyrektorka szkoły w sowchozie, rusycystka, nie pamiętam imienia, oraz matematyczka (tę wyjątkowo pamiętam: Lidia Fiodorowna), obie z wyższym wykształceniem, opowiadały mi o latach nauki, warunkach mieszkaniowych, itd.
      Nie muszę przytaczać tych opowieści, bo jedno tylko ich szczere wyznanie mówi o wszystkim. Oto, mając trochę wolnego czasu w dzień, tzw. „wychodnoj” one sobie nawzajem i s k a ł y głowy!
      Jestem mimowolnym świadkiem wręczenia kobiecie zawiadomienia o śmierci męża, który zginął na froncie. Po wykrzyczeniu i rozpaczliwym wypłakaniu bólu, wyciszona wdowa żali się: „co teraz zrobię, jak dam radę, będzie towar, a ja w kolejkę sama nie pójdę” itd. Tu dodam, że kobieta mieszkała w jednym z szałasów, których spore skupisko istniało w centrali sowchozu, wstydliwie wypchnięte w dalszy kąt. A gliny, stepowego budulca – dookoła w bród.

      W Rosji żywa jest ciągle pamięć o klęsce głodu na Ukrainie, o tysiącach ludzi zmarłych śmiercią głodową. Pracowałam w kancelarii sowchozu z dwiema młodymi dziewczynami, księgowymi, Niną i Katią. Trudno było słuchać ich wspomnień. Obie straciły wtedy rodziców. Z nimi wiąże mi się jedno, z głęboko mi tkwiących w pamięci, zdarzeń. Opowiem je.
      Wypędzono raz całą centralę sowchozu, tzw. aktyw, administrację i nauczycieli (wtedy pracowałam już w szkole) na nocny omłot zżętej pszenicy, zostawionej w stepie. Z olbrzymich stogów wysokości piętrowego domu należało wyszarpywać widłami pszenicę i toczyć na taśmę do kombajnu. Pracować miałam z Niną i Katią. Dziewczyny, bez najmniejszego wysiłku operując widłami, toczyły potężne kule pszenicy. A ja!? Jakbym się nie wysilała i przykładała, potrafiłam w pocie czoła i z najwyższym trudem wyrwać za każdym razem kilka słomek! Po krótkim czasie, bez żadnej z mojej strony prośby, nie wydziwiając nade mną, kazały mi zjechać po słomie w dół, dobrze się zamaskować i o niczym już nie myśleć. Same wykonały pracę przeznaczoną dla trójki, nigdy tego nie wypomi-nając.

Kończę pobyt w sowchozie – znajduję pracę w Polskim Domu Dziecka w Ipatowie.        U synka zaczęły się pojawiać objawy szkorbutu, nazywanego tutaj pelagrą. Z dziąseł sączyło się, skóra na klatce piersiowej zrobiła się szorstka, jak tarka.
      Trzeba było szukać ratunku tam, gdzie były znośniejsze warunki bytowania, możność zakupu na rynku kołchozowym. ZPP w Stawropolu pomógł mi w przeniesieniu się do Ipatowa.

10. POLSKI DOM DZIECKA Ipatowo – stacja Winodielnaja, Stawropolski Kraj (lipiec 1945 – luty 1946 r.)

      Nie mogę sobie przypomnieć żadnego szczegółu przeprawy z odległego sowchozu do stacji Diwnoje i dalej do stacji Winodielnaja-Ipatowo, najeżonej z pewnością wieloma trudnościami tamtych czasów i możliwości.
      W Domu Dziecka było 220 sierot polskich, pozbieranych z terytorium Archangielska w 1944 r. Dom (budynek poszkolny), jak na stepowe warunki zaskakująco wielki, wysoki (jednopiętrowy), lśni w słońcu szybami dużych okien, szkoda tylko, że części tych szyb brakowało i zimą, z braku szkła zasłaniało się otwory kawałkiem starego koca. W Domu Dziecka funkcjonowała 7-klasowa polska szkoła. Wśród zachowanych pamiątek mam fragment sprawozdania napisanego na konturowej mapce, dzięki czemu mogę podać trochę dokładnych danych, np.:
• zajęcia szkolne w 1944 r. zaczęły się z opóźnieniem:
– w kl. I –V 20 września, w kl. V–VII 20 października,
– powód: dzieci pracowały w okolicznych kołchozach.
• lekcje odbywały się w systemie dwu-zmianowym:
– 1 zmiana: klasy III A, IV, V, VI, VII,
– 2 zmiana: klasy I, II A, II B.
      Dzięki też przechowanemu sprawozdaniu odtworzyła mi się prawie cała lista nauczycieli, bez trzech nazwisk nie dających się odcyfrować. W Łodzi mieszka dwoje dawnych wychowanków: Sabina Śmietanko i Kazimierz Zapałowicz, lecz i oni nie potrafią uzupełnić luk. Wymieniam nazwiska nauczycieli, nie z obowiązku kronikarskiego, lecz z chęci spóźnionego podziękowania wszystkim za prawdziwie harmonijną i życzliwą współpracę.
– Jakub Gises, dyrektor Domu Dziecka, Bojanowska, Rabcewicz, Witakowa, Dawidowicz, Drabek, Szwellengrebel, Roszko, Nowodworska, Szewczenko.
Pamiętam także wychowawców: Maria Żelaźnicka, Alina Janowska, Leon Potocki, Szymon Reźnicki i Albert Wurm. I uzupełniając zapamiętaną strukturę funkcjonowania Domu podaję dwie pracownie: szewska, prowadzona przez p. Naumowicza i krawiecka, ale nazwiska prowadzącej osoby nikt z nas nie pamięta. Pracowali najstarsi wychowankowie.
      Kuchnię prowadziła p. Wiśniewska, pralnia – również nie pamiętam. Magazynier-intendent w jednej osobie – p. Banach. Do pracy przyjmowała mnie p. Anna Karpińska (wkrótce ściągnięta do Polski), potem Fiedosjejewa, Rosjanka, również krótko, i na koniec p. Jakub Gises, skierowany przez ZPP z Moskwy (wraz z trzema nauczycielami: Witekowa, Dawidowicz i Szwellengrobel).
      Do krótkiej kadencji Fiedosjejewej przyczyniłam się ja osobiście, ale się tego nie wstydzę. Jak do tego doszło? W lipcu, po przybyciu do Domu Dziecka, usłyszałam wiele opowieści o spodziewanej poprawie bytu. Przydzielona Domowi ciężarówka wyjechała przed miesiącem z intendentem (rosyjski zdemobilizowany oficer – inwalida) do Astrachania. Mieli przywieźć cały wóz ryb, szkło do okien, a potem będą zwozić opał. Czekaliśmy długo, aż pewnego ranka krzyczy ktoś: „przyjechali”. Biegniemy co sił do dyrektorki, a tu, w korytarzyku, na podłodze pod drzwiami gabinetu leży płaski, wymiętoszony mały worek, w którym, bez zaglądania do wewnątrz, widać żałosną garstkę ryb i nic więcej!
      Miał być zapas ryb na zimę, szkło do okien!
      Byłam już przewodniczącą miejscowego koła ZPP i równocześnie rejonowego i nie mogłam przemilczeć tak haniebnego występku. Odwołaną Fiedosjejewą zastąpił nowy dyrektor p. Jakub Gises. Kulturalny pan, z wyższym wykształceniem, uczył w naszej szkole matematyki. Po powrocie do kraju natychmiast wyemigrował do Francji, tak, jak nam to zapowiedział i tłumaczył: on, żyd, nie może zostać na ziemi, gdzie był Oświęcim, jakkolwiek zagłady dokonali Niemcy. Później doszły Kielce, zawinili Polacy, i to przypieczętowało jego emigrację.
      Kierowniczką szkoły zostałam ja, przekazując początkowe wychowawstwo, jeżeli dobrze pamiętam, kol. Wurmowi. Niespodziewanie dla mnie nowy dyrektor powierza mi dodatkową funkcję: zastępstwo dyrektora Domu Dziecka.
      Odmawiałam, bojąc się zadrażnienia koleżeńskich stosunków z panią, która przybyła z Moskwy z dyrektorem, i o której było wiadomo, że ma być jego zastępcą. Opowiadam o tym z pewnym zażenowaniem, usłyszałam bowiem, że nie widując mnie nigdy „kręcącej się” po kuchni i magazynie bez wyraźnej ku temu potrzeby służbowej, ma pełne prawo do zmiany decyzji. Sprawa została rozwiązana, nie usłyszałam później żadnego złośliwego komentarza, może więc przesadziłam ze swoją obawą.
      Nie jestem tak naiwna i sentymentalna, by wspominając tamte lata nie wyczuć fałszu, czy skrywanej niechęci. Z całym przekonaniem potwierdzam jasność koleżeńskiej atmosfery i współpracy całego grona. Nie utrzymywaliśmy może zbyt zażyłych stosunków, na to zresztą nie było możliwości – zapracowanie, troski materialne – ale zawsze byliśmy przyjaźni i zgodni w każdym działaniu.
      Ciśnie mi się jeszcze jedno wspomnienie! Przystępowałam mianowicie do nowej pracy w nowym otoczeniu, obawiając się spotkania z zespołem dawno ze sobą pracującym i być może krytycznie taksującym każdego przybysza. Chciałam za wszelką cenę zdobyć uznanie i dlatego niemal z miejsca zorganizowałam wielką uroczystość, z okazji rocznicy zwycięstwa pod Grunwaldem. Wygłosiłam z pamięci 20-to minutowy referat, który – przyznaję się szczerze – wytrwale ćwiczyłam chodząc po stepie. Chętnych zaś artystów i śpiewaków miałam w bród wśród dzieci. Udało się, sama sobie nie wierzyłam! Zyskałam duże, aż zaskakująco duże uznanie i gratulacje. Zostałam zaakceptowana jako swoja.       Po tylu „lirycznych” wynurzeniach wypada mi wrócić do spraw powszednich.
      Zacznę więc od jednej z najważniejszych w stepie spraw – od wody. Istotnie, zaopatrzenie w wodę tak dużego ośrodka jak nasz Dom, wymagało specjalnego rozwiązania. Istniejąca studnia nie pokrywała całości potrzeb, wodę więc dowoziło się codziennie z odległości 5 km beczkowozem z wołowym zaprzęgiem. „Woziwodą” był jeden z najstarszych wychowanków, samotnik i odludek, którego nie mogliśmy skusić, by dowożenie rozłożyć na dwóch, co dawałoby wolny czas każdemu po odrobionej zmianie. Uparcie trwał sam!
      Woda była cenna, nie szafowano nią, a jednak olbrzymie sale i korytarze były zawsze czyste, jak również czyste były dzieci, u których też nigdy nie stwierdzono zawszenia. Służyło szare mydło i wspólny nieustający wysiłek nauczycieli, wychowawców. Pamiętam parę naglących sytuacji, gdy panie nauczycielki, bez oglądania się na pomocnice, wyszorowały ogólny korytarz. Ba! Tam się drew-niane podłogi skrobało specjalnymi nożami, używając dzięki temu mniej wody, ale kosztem wypruwa-nych z siebie żył. Codzienne życie w Domu Dziecka układało się w zwyczajowym rozkładzie: pobudka, gimnastyka, mycie, apel poranny, śniadanie, lekcje, obiad, zajęcia własne, kolacja, apel wieczorny, cisza nocna. Apele odbywały się w dużej sali widowiskowej: rano śpiewano „Kiedy ranne..” i „Rotę”, wieczorem „Wszystkie nasze ...” i również „Rotę”.
      W sypialniach i w salach nie było krzyży, na szafkach przy łóżkach nie widziało się żadnego przedmiotu uświęconego tradycją, religią, wyznaniem. Nie widziałam medalików i krzyżyków na szyjach. Wyjaśniły mi to dzieci. Wzdrygałam się słuchając ich wyjaśnień i pisząc o tym. Oto sierotom polskim, przyjmowanym do rosyjskich domów dziecka, zabierano wszystkie oznaki kultu religijnego i przy wypisywaniu nie zwracano ich.
      Obdzierano dzieci z najdroższych pamiątek rodzinnych, ale w ich duszach przetrwała potrzeba modlitwy. We wszystkich grupach, chociaż bez komendy, odmawiano rano i wieczorem modlitwy. Starsze douczały młodsze, najmłodszą grupę troskliwie do zasad wiary prowadziły wychowawczynie.
      Moje 5-letnie dziecko, gdy pierwszy raz znalazło się w kościele, jeszcze przed polską granicą, w Rawie Ruskiej, zachowywało się ze zdumiewającą znajomością tego miejsca, potwierdzone zadanym na ucho pytaniem synka: „a gdzie jest ten złoczyńca, który wisiał obok Pana Jezusa”? W głównym ołtarzu był Krzyż z        Ukrzyżowanym Chrystusem i tak szybkie skojarzenie dowodzi wpływu środowiska, ożywionego duchem religijnym.
Inne codzienne sprawy – gdybym tylko mogła jakoś bardziej kolorowy obrazek opisać!
      W skrócie więc. Posiłki: oparte przeważnie na kukurydzy, jagłach (kasza z prosa), burakach cukrowych, czasem kiszonki. Zaledwie parę razy były urozmaicone niewielkimi dodatkami z darów, przekazywanych z ZPP, z darów wyraźnie wskazujących amerykańską produkcję.
      Odzież i obuwie :ubogie nad wyraz, ale czyste, cierpliwie naprawiane.
Porządek w sypialniach: utrzymywany własnymi siłami starszych wychowanków, w młodszych grupach przy wydatnej pomocy wychowawców, w najmłodszej – obie wychowawczynie, w trudnych sprawach doraźnie wspomagane.
      Piece w sypialniach, kiedyś opalane tzw. „kiziakami”, przystosowane jakoś do opalania węglem, nie dogrzewały należycie pomieszczeń, wyziębianych przez nieszczelne okna i gdzieniegdzie przez brakujące szyby, zakryte kawałkiem koca. Wciskający się każdą szparą zimny stepowy wiatr był okrutną zmorą naszego życia.       Często wydawał się nam okrutniejszy od syberyjskiego mrozu.
      Pracowałam w Domu Dziecka, ale mieszkałam z synkiem w Osadzie, tak jak większość personelu. W Domu na stałe miała prawo mieszkać tylko wyznaczona grupa z dyrektorem i pielęgniar-ką.
      Pierwsze wynajęte przeze mnie lokum, to kącik w malutkiej, prawdziwie azjatyckiej lepiance, u stareńkiej, samotnej babuni. Wąskie łóżko, siłą wepchnięte tuż pod piec kuchenny i nic więcej. Ale nie narzekałam, bo wystarczyło na noc, gdyż cały dzień zostawaliśmy oboje w Domu Dziecka.
      Jednak późną jesienią zmogły nas stepowe wiatry, wędrówki „do pracy i z pracy” i ziejąca zimnem lepianka. Udało mi się zdobyć tylko „prawo” do noclegu w bardziej cywilizowanej części osady, lecz w równie zimnym pokoju. Na trudny czas zimy synek zostawał w Domu Dziecka, w naj-młodszej grupie, więc ja wracałam „do siebie”, kładąc się spać prawie ubrana i nawet z ciepłą pilotką na głowie. Cierpiałam, aż wreszcie zwierzyłam się naszemu gronu nauczycielskiemu podczas jakiejś narady i jak zawsze znalazła się dobra dusza. Pani Janina Nowodworska orzekła, że w jej pokoju zmieści się jeszcze jedno łóżko, dla mnie i synka. Mieszkała z dwojgiem dzieci blisko i na tamte wa-runki dobrze.
      Kochana dusza rozwiązała mi problem – do samego już powrotu do Polski mieszkałyśmy razem.
      Zaczepiłam sprawę trudnych przeraźliwie wędrówek po stepie (nawet się nie podejmuję ich opi-su) i tu jakby dla rozładowania napięcia, wywołanego wspomnieniem, muszę dodać tkwiący mi w głowie obrazek. Otóż, jak nie wiatr, to konieczność mijania po drodze olbrzymiego stada gęsi na kołchozowym wypasie. Duże, obłędnie agresywne ptaszyska wypruwały z nas wszystkie siły, zanim się z ich kręgu można było wydostać. Dziecko przeraźliwie płakało, ale po przeprowadzeniu się o gęsiach nawet się nie wspominało. Jesteśmy już w Polsce, przygotowujemy się do świąt wielkanocnych. Siostra przyniosła do domu kupioną wielką gęś. Nie do wiary, jak dziecko straszliwie krzyczało, na widok tej gęsi, przy tym przez długi czas nawet skrzydło po gęsi, zostawione przez Babcię jako „miotełka” do czyszczenia płyty kuchennej, służyło jej może nie pedagogicznie, ale skutecznie, jako straszak w wypadku nieposłu-szeństwa.
Trudno, brnę w dalsze wspomnienia, związane z synkiem i Domem Dziecka.
      Przyjechaliśmy do Polskiego Domu Dziecka i oczywiście wokół nas zgromadziły się wszystkie dzieci, dużo też i starszych, wszyscy ciekawi nas obcych.
Zbyszek, przyzwyczajony do roli ośrodka zainteresowania, ochoczo odpowiada na wszystkie pytania i wreszcie na pytanie: „co umiesz” mówi: „umiem śpiewać” i zaczyna: „w boj za rodinu, w boj za Stalina”. Podniósł się niesamowity rejwach: „ruski, ruski”. Staliśmy na dość wysokim ganeczku, skąd było widać wszystkie krzyczące dzieci. Zby-szek zaskoczony zaniemówił, ale nie poddał się i mimo wszystko podjął drugą piosenkę, równie nie-szczęśliwie, po rosyjsku: – „Tam, gdzie piechota nie projdiot i samoliot nie proletit...”
      Na tym już przerwał, bo krzyki się tak wzmogły, że pokonane moje dziecko umilkło. I, podkreślam, od tej pory nie można było żadną miarą zachęcić go do śpiewu, jakkolwiek w Domu Dziecka mieliśmy pełne szanse wyrównania tej części edukacji.
      Boję się „przegadania”, ale muszą też opowiedzieć o zapamiętanych sprawach i chwilach wyzwalających nas z ponurości życia.
W skrajnie skromnych, by nie powiedzieć nędznych, warunkach Domu Dziecka, nasi wycho-wankowie wyżywają się w śpiewie i tańcu, deklamacjach i występach. Odnoszą przy tym sukcesy. Za mojej „kadencji” starsze dzieci wystąpiły publicznie poza Domem Dziecka dwukrotnie. Jesienią 1945 r. wzięły udział w Krajowej Olimpiadzie Artystycznej Domów Dziecka w Stawropolu, później zaś w Domu Kultury w Ipatowie. Program obu imprez obejmował zwyczajowo składankę, tzn. śpiew, deklamacje, tańce. I obie imprezy przyjęto z ogromnym aplauzem! Muszę uzupełnić, że w zespole artystycznym starszych dzieci, doraźnie, występowała grupa wychowanków już pracujących z tańcem poloneza, pod melodię: „Pożegnanie ojczyzny”. Z tym numerem zostali włączeni w lutym 1946 r. do uroczystego Koncertu Pożegnalnego w Krasnodarze – z okazji Zjazdu Polaków z Południa Rosji przed powrotem do kraju. Po upływie dziesiątków lat pamiętam gorączkę przygotowań, dobieranie strojów i ich szycie z nieprawdopodobnie dobieranych materiałów i niekończące się przyśpiewywania artystom do tańca, gdyż w Domu Dziecka nie było żadnego instrumentu. Jedyną gitarę przywiozła ze sobą przybyła do nas Marysia Szwellengrebel z Ałtaju. Pamiętam ją tym bardziej, gdy do głębi wzruszeni wysłuchaliśmy pięknie zaśpiewanej piosenki M. Fogga „Warszawo Ty moja, Warszawo”, wówczas nam nieznanej.
      Daruję szczegółowy opis tworzenia ubrań krakowskich, ułańskich, strojów do tańca węgierskiego, sukien do poloneza i paru inscenizacji, bo nietrudno sobie to wyobrazić. Ale jak zastąpić brakujące instrumenty muzyczne? Musieliśmy więc wszyscy przyśpiewywać i tu z podziwem wspominam p. Kajdańskiego, starszego pana, opartego na lasce, niestrudzenie wybijającego takt zdrową nogą i głębokim głosem wiodącego melodię.
      I mimo tak surowych warunków osiągnięto niezwykły sukces po występie na Olimpiadzie (Festiwal Domów Dziecka). Daliśmy składankę: śpiew chóralny, śpiew solowy małej Klaudii, deklamację Zygmusia Wurma (Panią Twardowską!), tańce: krakowiak i węgierski. W pewnym momencie przewodnicząca jury, kierownik Wydziału Oświaty, po zapoznaniu się z programem i na wiadomość, że śpiew i deklamacja po polsku – wpadła w popłoch, nikt tego nie zrozumie. Tylko trochę się uspokoiła, jak mi później powiedziała, gdy zapewniłam, że prowadząc konferansjerkę, wszystko tłumaczę. Odnieśliśmy zwycięstwo! Na finałowy koncert dostaliśmy cztery występy, gdy inne „domy” po dwa, przy czym przewodnicząca jury podkreśliła, że gdyby nie brak czasu nasz piękny występ byłby w całości przedstawiony. A tyle było strachu, impreza trwała trzy dni, my występowaliśmy na końcu, drżący nieustannie o orkiestrę, wszyscy bowiem ją mieli, my zaś sobie akompaniowaliśmy tylko ustnie. Dzieci dostały wiele nagród, a przede wszystkim ubrania. Wspaniałe dzieciaki! I jeszcze tylko jedno uzupełnienie do mojego poprzedniego stwierdzenia, że Polacy budzili życzliwe uznanie.
      Przykład 1. Po festiwalu, w internacie gdzie mieszkaliśmy z drugimi zespołami, na drugi dzień po polskim występie rosyjskie dzieci wyśpiewywały nieustannie krakowiaka.
      Przykład 2. Postanowiliśmy wystąpić w sali widowiskowej Domu Kultury w Ipatowie, z płatnym koncertem na fundusz repatriacyjny. Salę udostępniono nieodpłatnie, wszystko się dobrze zapowiada, gdy w dniu występu zobaczyliśmy afisze, zapowiadające gościnny występ artystów ze Stawropola, z tym, że w innej sali. Dyrektor chciał odwołać nasz spektakl, ale ja – wymęczona przygotowaniami – uprosiłam, by zaryzykować i w wypadku braku widzów zapełnić salę naszymi wychowankami. I co się okazało? Mieliśmy oszałamiające powodzenie, wykupiono wszystkie bilety! W czasie zaś przerwy przedstawiciel artystów stawropolskich prosił o zezwolenie na ogłoszenie, że ich występ odbędzie się następnego dnia. Oczywiście, nie odmówiliśmy.

Dobiega końca nasze tułacze życie – cały Dom Dziecka żyje, marzy, myśli i mówi o powrocie do kraju – nawet maleństwa, sierotki, na które być może nikt w kraju nie czeka.       Pamiętam wzruszającą scenę, gdy do ambulatorium weszła najmłodsza grupa z wychowawczynią, na obowiązujące przed repatriacją szczepienia. Idą grzecznie szeregiem i solidarnie płaczą. Mówimy spokojnie, lecz zdecydowanie: „trudno, nie pojedziecie do Polski!” Płacz natychmiast ustaje i maleństwa 4, 5, 6 lat, jeden po drugim zawijały rękawki na chudych łapkach, wyciąganych w stronę siostry, uzbrojonej w straszną przed chwilą strzykawkę.
      Obie pracownie: krawiecka i szewska pracują pełną parą bez ograniczenia godzin. Wszyscy wychowankowie mają być ubrani i obuci. Dziewczęta mają dostać po dwie sukienki, szyte na miarę, chłopcy garniturki, ale chyba gotowe (tego nie pamiętam ), bieliznę, palta i koc.
Wyglądało na to, że całe wyposażenie fundują nam sowieckie władze, bo przebieg prac skrupulatnie sprawdzała dyrektorka Rejonowego Wydziału Oświaty. Przyznać muszę, że wykazała dużo zaparcia, przebijając się przez niebotyczne trudności zaopatrzeniowe sowieckie, a zwłaszcza powojennego okresu. Pamiętam jej nieustające telefoniczne ponaglenia, apele, prośby i groźby, odwoływania się do ambicji narodowych. Tak jak choćby to: pojadą w ubraniach bez guzików, co o nas w Polsce pomyślą? itd., itd.
Tyle wysiłku i starań, a wszystko jednak zgrzebne i toporne. Otrzymano białe koce – jak się taki „podgatunek” produkuje.       W Polskim Domu Dziecka w Ipatowie przebyłam osiem miesięcy, oraz dwa tygodnie we wspólnym transporcie do Polski.
Wydaje się, że wiele pamiętam, ale podjęcie uporządkowanej relacji uprzytomniło mi, że brak niektórych szczegółów wyraźnie zubożył obraz życia w Domu Dziecka, który chciałam przedstawić.

      Z dużą grupą dawnych wychowanków zetknęłam się w 1994 r. na I Zjeździe Polskich Sierot z Syberyjskich Domów Dziecka, odbywającym się koło Olsztyna. Do dzisiaj koresponduję z zamiejscowymi, jak Ziuta Kwieciel, Janka Studzińska (obecnie Jancz), Zosia Ziembicka (obecnie Kolasińska), Helenka Kołb (obecnie Bukowska). Serdecznie wspominam Renię Zygmuntowiczówną (obecnie Łoźna) dwóch Stasiów: Kraińskiego i Wołyńskiego oraz Kazia Sikorę. Ale tylu, tylu osób nie pamiętam.
      Poznałam wiele powojennych życiorysów dawnych wychowanków i nie mogę się powstrzymać od podkreślenia podziwu: wbrew trudnościom – większość zdobyła gruntowne wykształcenie, pozakładało trwałe i szczęśliwe rodziny, niekiedy dochowując się licznej gromadki dzieci, np. Zosia Ziembicka, Stasio Kraiński.
      Mam prawo twierdzić, że nasze polskie sieroty pozbierane z całego terytorium Archangielska były zdumiewająco dzielne, rozumne i nad wiek dojrzałe. Te cechy podkreślam także u wszystkich dzieci „zesłańczych”, z którymi się stykałam na Syberii i w stepach. Ale dzieci nieosierocone, chociaż w nędzy, były przynajmniej z matkami, które jak mogły, sercem własnym je podtrzymywały.

11. P O W R Ó T D O P O L S K I

      W lutym 1946 r. odbył się w Krasnodarze Zjazd Polaków z Południa Rosji i tu z otrzymanej z Moskwy depeszy dowiedzieliśmy się, że powrotny transport do Polski jest przewidziany na 26 lutego.
      Obrady zakończyły się piękną patriotyczną prelekcją na temat: „Polska w rodzinie narodów”. Mówił, nie czytał, gorąco i z głębokim poczuciem dumy narodowej mec. Ignacy Ołomucki – podobno łodzianin. Przewodniczący zjazdu jednak jakoś „zazgrzytał”, wzywając zebranych do uczczenia pamięci „Dąbrowszczaków”, pominiętych niesłusznie polskich bojowników z faszyzmem w Hiszpanii.
      Ukończony Zjazd uczczono wieczornym uroczystym koncertem w miejskim teatrze. Występowali rosyjscy aktorzy i nasi polscy amatorzy. Polski Dom Dziecka wystąpił z polonezem – tańczyli przy pięknym wtórze pieśni „Pożegnanie ojczyzny”, granej przez szczęśliwie znalezionego pianistę.
P      o koncercie odbył się wystawny bankiet, z szampanem, lecz z zaproszenia nie skorzystałam. Ale ja i Zosia Ossowska, obie zakompleksione (nasze zgrzebne stroje!) wróciłyśmy do hotelu. Pechowo, bo bez klucza do pokoju, którego recepcja także nie miała. Musiałyśmy więc wcisnąć się przez nieoszklone okienko w drzwiach, wąskie i wysoko umieszczone.

Zdarzał się humor
      Byłam członkiem delegacji na Zjazd, a ponieważ przy wszystkich wyjazdach trzeba było liczyć na własne wyżywienie, wzięłam do neseserka parę ziemniaków – rarytas na drogę. Nieoczekiwanie wysłużony neseser otworzył się dwukrotnie i to w najmniej spodziewanych miejscach, wysypując wszystko na przejściu przez tory do pociągu, a drugi raz na korytarzu hotelu, a co gorsza, tym razem wysypane ziemniaki przemieszały się z proszkiem do zębów.
      Wysiadamy na stacji w Krasnodarze, idziemy do miasta szeroką drogą i z dala widzimy w tłumie polskiego oficera. Dokładamy sił, prawie biegniemy i stajemy jak wryci. On mówi po rosyjsku! Nie podeszliśmy, a potem było nam wstyd – może Polak, a my z miejsca: nie nasz.
      Nasze towarzystwo wróciło późną nocą – poczęstowano nas hojnie „wodą sodową” z menażki, nie przyznając się, że to szampan. Pijąc, nie poznałyśmy różnicy, usnęłyśmy bez specjalnego odczucia, ale rano byłyśmy już złe, że pozbawiono nas przyjemności świadomego smakowania tego trunku. A ileż było później śmiechu, gdy próbowaliśmy wszyscy odtworzyć nasze przejście przez okienko w drzwiach.
Pożegnalny obiad po zjeździe. Siedzimy wszyscy przy długim stole i każdy kolejno mówi dokąd jedzie, gdzie osiądzie w Polsce.
      Gdy mówię, że jadę do Łodzi, gdzie się znalazła moja rodzina, słyszę głos pana z końca stołu: jestem z Łodzi, gdzie zamieszkała Pani rodzina? I na odpowiedź, że przy ul. Kamiennej, widzę niewyraźny uśmiech na twarzy rozmówcy. Co to za ulica, w polu, za miastem? pytam. Ależ nie, w samym centrum Łodzi. Skąd więc pana uśmieszek? Ach, tylko coś mi się przypomniało.
      Nieoczekiwanie zagadkowa ul. Kamienna pojawia się już w Polsce. Zabrana z transportu przez siostrę do Radomia jedziemy wszyscy PKS-ową ciężarówką, wszyscy są zainteresowani Sybiraczką wracającą do Polski, i gdy siedzący obok ksiądz pyta, gdzie będę mieszkać, moja siostra szybciutko odpowiada za mnie: na Cegielnianej (obecnie Jaracza), szepcząc mi później do ucha: nie mów nikomu, że mieszkasz na Kamiennej.
      A zamieszkanie pod tak krępującym adresem wymusiło życie. W styczniu 1945 r. w stronę granicy w Brześciu ruszyła na poszukiwanie rodziny siostra Niusia. Szła, jechała pod prąd, przebijając się przez wojska, ruszające z ofensywą na zachód. W Terespolu dowiaduje się, że Ojciec aresztowany, Mama w Białymstoku. Dociera tam i zabiera wszystkich do centralnej Polski, trafiając do Łodzi tuż przed Wielkanocą, do Schroniska PUR przy ul. Składowej. Są szczęśliwi, gdy bratu cudem udaje się dostać w pobliżu mieszkanie. Kto wiedział o niesławie ul. Kamiennej? Nareszcie stałe lokum po trzech miesiącach koszmarnej podróży.

Kończą się lata tęsknoty - Przeszliśmy już optowanie na rzecz Polski       Zrzekliśmy się wymuszonego na nas sowieckiego obywatelstwa, ale należało udowodnić, że w dniu 1 września 1939 r. posiadało się polskie obywatelstwo. Na tym tle szereg osób musiało pokonać sporo trudności. Sama też byłam zmuszona zdać oryginał świadectwa ślubu z lipca 1940 r., by udowodnić, że obecna Michalik, dawniej Rodziewiczówna, była polską obywatelką w 1939 r. – zgodnie z przedstawioną legitymacją studencką.
      Trudno opisać emocje oczekiwania na pomyślny wynik opcji. Wszyscyśmy żyli, jak oszołomie-ni.
Pisałam już o tygodniach gorączkowej, męczącej pracy, gdy cały Dom Dziecka był jedną kipiącą pracownią: na gwałt szyto, naprawiano i reperowano, a przy tym kuchnia gromadziła zapasy na drogę, wekowano i pieczono.
Na parę dni przed repatriacją miejscowe władze zorganizowały w teatrze pożegnalną akademię. Występowali uczniowie rosyjskiej szkoły. Nasi wychowankowie, pod wodzą Marysi Szellengrebel i jej gitary, odśpiewali wiązankę polskich pieśni, z urzekającą wszystkich pieśnią: „Warszawo ty moja, Warszawo”. Przejęci bliskim wyjazdem akademię potraktowaliśmy nieco zdawkowo.

Wreszcie w niedzielne południe 26 lutego 1946 r. otrzymujemy wiadomość: na stacji jest już podstawiony pociąg. Ładowanie należy zakończyć do północy.
      Trudno opisać nasze odczucia na tę wiadomość: pierwszy odruch (nie wstydzę się!) oblężone w.c., a potem nieprawdopodobna energia, rzucająca do ostatnich prac. Sama tylko żywność wyrwała wiele sił, tworząc dodatkowe problemy z załadunkiem tusz wieprzowych późno dostarczonych, których nie zdołano zawekować. Zabrane tusze w drodze wymieniano na inne produkty.
      Dyrektor kierował wyprawianiem kolejnych ładunków i grup dzieci na stację, gdzie ja rozmiesz-czałam je w wagonach.
      Na pierwszą turę poszli najstarsi, stanowiący równocześnie brygadę ładunkową. Wszystko szło pomyślnie według założonego grafiku. Na samym końcu przywieziono najmłodszą grupę. Było zupełnie ciemno, idą wreszcie, słychać dziecięcy gwar. Dochodzę do nich, lecz wychowawczynie: Wandeczka i Halinka uprzedzają, by ich nie dotykać, gdyż wszystkie są od stóp do głów uwalane w glinie. Opowiadały mi obie, że na wiadomość o ładowaniu do samochodu ich grupy wszystkie maluchy rzuciły się z krzykiem „do Polski” i nieprzytomnie z radości pospadały z zewnętrznych schodów, nie trafiając do ciężarówki, lecz w glinę. Istotnie. Były tak oblepione, że musieliśmy zdjęte paltka suszyć (w ciasnocie wagonu!) i z wysuszonych wyłamywać skorupy gliniaste. Mokrej gliny nie ruszało się – to już wiedzieliśmy.
      W wagonach były piecyki i dostarczaniem opału do naszego wagonu, z najmłodszą grupą, zajmowali się chłopcy. Często podrzucali nam bloki smoły, trudno zataić, chłopcy kradli na stacjach potrzebny opał. My, co prawda, aż cztery opiekunki (była ze mną p. Janina Nowodworska – matka dwojga maluchów i dwie młodziutkie wychowawczynie), bez pomocy chłopców nie dały byśmy sobie rady. Pracy z dziećmi było dużo i tym więcej, że warunki życia wagonowego potęgowały trudności. Mycie, karmienie, sprzątanie, ogrzewanie – dzisiaj nie próbuję nawet tego opisać. Został mi w pamięci koszmar zlepionych smołą palców po rozłupanym bloku, smoła nie do usunięcia i chyba stąd się wziął świerzb u mnie i Zbyszka. Musieliśmy przejść w Łodzi kurację przeciw-świerzbową w przychodni przy ul. Mielczarskiego.
      Wreszcie dojechaliśmy do Rawy Ruskiej przed polską granicą i tutaj czekało nas przejście do wagonów, przystosowanych do wąskich torów, którymi przywieziono z Polski Ukraińców, przesiedla-nych do Związku Radzieckiego. Oni mieli zająć opuszczone przez nas wagony, wracające w głąb Rosji, my zaś wagony po Ukraińcach, kierowane do Polski.
      Czekała nas nowa potworna robota. Ukraińcy wieźli ze sobą krowy i konie i myśmy dostali po nich zapaskudzone wagony. Nikt nie potrafił wymusić na nich uprzątnięcia. Jeszcze dzisiaj robi mi się mdło na wspomnienie tego sprzątania, bo nawet sprzętu odpowiedniego nie było, nie mówiąc o wodzie i szmatach. Do „symbolicznie” oczyszczonych wagonów dostaliśmy trochę słomy i na niej rozłożyłyśmy dzieciaki.
      W Rawie Ruskiej zetknęliśmy się z Polakami, zostającymi na miejscu i uparcie powtarzającymi: „po co jedziecie, wrócicie tu, bo tu będzie Polska. Musimy tu być!!” Pokazywała mi potem Mama list księdza z Brześcia, do którego pisała, usiłując tą drogą złapać kontakt do ojca, uwięzionego na Pół-nocy. Pisał: „nie wolno Wam było opuszczać ziemi Ojców Waszych”. Takie było wówczas myślenie wielu Polaków i zgodnie z opinią księdza w Brześciu został stryjeczny brat naszego ojca, Antoni, przechowując wyposażenie zlikwidowanej kaplicy, ostentacyjnie słuchający tylko radia polskiego, nie przestawiający zegara na czas moskiewski.
      Wracam jednak do jeszcze jednego wspomnienia z Rawy Ruskiej – po wielu staraniach nareszcie wysłałam paczkę do Ojca i 800 rubli otrzymanej odprawy. Paczka doszła w Wielki Piątek, Tato zdążył dzięki temu uszyć sobie koszulę na Wielkanoc z płótna, którym obciągnęłam paczkę. 800 rubli zginęło. Odprawę dostali wszyscy pracownicy Domu Dziecka, a kwotę zapamiętałam, bo dotąd mam pokwitowanie na wszystkie wysyłane do łagru przesyłki.
      I w Rawie Ruskiej, po pięciu latach, byłam w kościele! A Zbyszek był tam pierwszy raz w życiu!
      Przed granicą oderwano nam rosyjską część zaświadczenia repatriacyjnego, zostawiając polską część. Załadowani, z konwojem uzbrojonych żołnierzy na dachach wagonów i zderzakach, przeje-chaliśmy polską granicę.

Jesteśmy – Boże – w Polsce!       Po dniu pełnym tak ogromnego napięcia, pieką od łez oczy, bije i dławi serce, dusi gardło... i nic nie umiem więcej opowiedzieć. Czy zresztą był czas na jakąś manifestację radości?
      Pociąg przystanął na pierwszej stacji Bełżec: baraczek w pustym polu, ale w bufecie jest szynka, niewidziana tyle lat. Smak jej wcale mnie nie oszołomił i w Łodzi bardziej mi smakowały wysmażane bez przerwy ziemniaki, o których jak i o chlebie, ciągle się marzyło.
      Następna stacja Zamość, skąd nadałam do Łodzi depeszę: „Najukochańsi! Jedziemy transportem 1035 na Lublin” – Basia, Zbyszek”! Jedziemy tylko w dzień, nocą stoimy. Musiały być jakieś niepokoje, bo parę razy widzimy przy torach porzucone w bezładzie rzeczy. Dotarliśmy do Lublina i nawet spora grupa ruszyła na zwiedzanie Majdanka, żałując później tego pod wpływem doznanej grozy. Docieramy do Dęblina i tutaj transport zostaje na noc, daleko od stacji, za wieżą ciśnień czy pomp, nie wiem jak się to nazywa. Wszystko zasnęło, nagle docierają do mnie stukania do wagonów i głosy, słyszę wywoływane moje nazwisko. Krzyczę, odsuwam drzwi wagonu – znalazła mnie moja siostra.
      Po otrzymaniu depeszy siostra natychmiast wyjechała po mnie do Lublina, gdzie już nas nie było i nie tracąc czasu wskoczyła (bez biletu) do pociągu, ruszającego właśnie do Dęblina. Tutaj życzliwa obsługa „wieży pomp” – młodzi ludzie pędzą z moją siostrą do transportu i stukając w wagony wywołują mnie.       Udało się! Szybko, biegiem, bez żadnego łzawego witania się, pędzimy do pociągu, ciągle wstrzymywanego dla mnie przez tę samą „wieżę!”.
      Jeszcze widzę roześmiane twarze, wyglądających z góry młodych ludzi wspomagających nas. Trafiamy do wagonów i na konduktora, który już się przeprawiał z siostrą za brak biletu, a teraz zirytowany wstrzymaniem pociągu i dodatkowym pasażerem bez biletu grozi karą, wyrzuceniem z pociągu itp. Frontem jednak stanęli za mną wszyscy pasażerowie, wytykając konduktorowi głupi upór: „patrz go, kobieta z dzieckiem wraca z Rosji, czego od niej chce?”
      Muszę uzupełnić, że opuszczenie transportu dawno uzgodniłam z dyrektorem, także, jeszcze wcześniej przede mną, wysiadła z transportu Zosia Ossowska. Było mi tylko ciężko na sercu, że się z nikim spokojnie nie pożegnałam. Jedziemy z siostrą do Radomia, do brzeskich przyjaciół tu osiadłych – do Joanny Owsiany (obecnie Naderowa), mieszkającej z mamą i siostrą, by się wykapać, przebrać i spalić znoszone łachy, przed przywitaniem się z Mamą w Łodzi. Siostra przywiozła niezbędne do przebrania się rzeczy. Byłam tak zdziczała przez pięć lat nędzy i poniewierki, że nie umiałam wprost dotknąć jedwabnej bielizny i pończoch.
      Przez długi czas w Domu Dziecka miałam jedną tylko koszulę koloru khaki, z żołnierskiego płótna. Przed wyjazdem na ważne zebranie do Stawropola z drugą naszą delegatką, obie uprałyśmy w kancelarii swoje jedyne koszule i tam je od razu suszyłyśmy. Dyrektor wyjątkowo zezwolił na to, bo poganiał termin, my zaś w swoich kwaterach nie miałyśmy opału na pozaplanowe pranie i suszenie.
      Taką też koszulę khaki synka zatrzymałam na pamiątkę, była eksponowana na jednej z wystaw „sybirackich” w Muzeum Tradycji Niepodległościowych w Łodzi. Nadal ją przechowuje wnuczka Joanna.
      Dla dziecka wiele najprostszych rzeczy i potraw – długo, bardzo długo stanowiło wprost objawienie. Na widok chleba w kredensie wołał podniecony: „Mamuniu, patrz ile tu chleba! ciastek nie próbował nawet jeść, bawił się nimi, ustawiał jak klocki. Znał zaś bułki i przy każdym koszu z bułkami, które wtedy sprzedawano na ulicach, zatrzymywał się z podziwem, że ich tyle. Cytrynę pró-bował jeść jak jabłko. Dywan – to dla niego „koc”, czasem „szmata”, a już najzabawniejsze, gdy widząc umundurowanego mężczyznę – nawet kolejarza – wołał : „Mamuniu! Patrz, Polak”!

Dobijamy wreszcie do Łodzi. Ciężarówka PKS z Radomia zatrzymała się przy Placu Niepod-ległości. Dojechaliśmy tramwajem do przystanku przy ul. Kilińskiego i Rewolucji 1905 r. Siostra na chwilę zostawiła nas samych i za chwilę wybiegli po mnie oboje, by już całą gromadką wejść w progi wytęsknionego domu.
      W otwartych drzwiach stała Mama, witając małego wnuczka, uklękła przed nim. Wzruszeniu, opowiadaniom i spotkaniom nie było końca – bezmiar szczęścia i upojenia.
      W Łodzi znaleźliśmy się 14 marca 1946 roku.
      Dłuższy czas trwa oswajanie się z nową powojenną rzeczywistością, której w swoich „złotych” snach o Polsce nie przewidywałam. Jeszcze czekają nas długie miesiące 1946 r. bolesnej rozłąki z Ojcem i przyziemnych starań o byt. Jedyne szczęśliwe oparcie daje kochająca rodzina – jestem sama z dzieckiem, bez męża, wdowa.
      Uzyskuję sądowe potwierdzenie świadectwa ślubu, utraconego w czasie optowania na rzecz polskiego obywatela oraz świadectwo zgonu męża, rozstrzelonego przez Niemców w sierpniu 1942 r.
      Tragiczną wieść potwierdził nasz bliski sąsiad, przebywający w Prużanie po wysiedleniu z Brześcia. Natknął się na niemiecki konwój, z którego usłyszał wyraźne zawołanie: „Panie Gołownicki”. Poznał męża i dobrze pamięta dalszy jego okrzyk: „Giniemy za Ojczyznę”. Pamiętam, że wyjątkowo przykro wszyscy odczuliśmy burkliwy komentarz sędziego „wiozą na śmierć, jeszcze coś woła”, ale, o dziwo, do protokołu podyktował dokładnie treść zawołania.
      Oboje z mężem mieliśmy pełną świadomość dwóch wrogów Polski: sowiecka przemoc pchnęła mnie z maleństwem na zesłanie, mężowi odebrała życie niemiecka kula.
* * *       Wywołanego z otchłani pamięci obrazu mojego zesłańczego życia nie mogę zamknąć bez podkreślenia, że ciężar tamtych lat przytłaczał także mych bliskich.
      W krótkich z konieczności słowach oddaję głęboką cześć śp. Rodzicom Janowi i Katarzynie Rodziewiczom i nie bojąc się patosu, z dumą przekazuję pamięć o Nich, bezgranicznie oddanych swoim dzieciom, przy tym wysoce godnych i ogólnie poważanych obywateli.
      Mama nie była zesłana, lecz własnym sercem odcierpiała wszystkie nasze klęski – zemdlała na wiadomość o moim wywozie, traciła także przytomność po aresztowaniu Ojca. Żarliwie się o nas wywiezionych modliła, w naszej intencji zamawiała Msze święte w każde pamiętne dla rodziny dni.
      Zmarła mając 67 lat, Ojciec – 69 lat, podczas gdy czworo nas rodzeństwa znacznie przekracza 80 rok życia.

Ojciec padł jednak ofiarą sowieckiego systemu i z należną Mu czcią załączam obszerny opis Jego cierpień na wrogiej ziemi.

1. Aresztowanie, męczeński transport na północ Rosji łagier

      Ojciec nasz został aresztowany w Brześciu, w 1944 r., prawdopodobnie na przełomie października i listopada. Dokładnej daty nikt nie zapamiętał.
      Obie siostry w tym czasie były w Warszawie – uciekły z Brześcia przed nadchodzącymi Sowietami, ja zaś z dzieckiem w Rosji, na północnym Kaukazie, po zesłaniu na Syberię. Z rodzicami został 20-letni brat, który przeżywając aresztowanie ojca, sam chroniący się przed aresztowaniem i obarczony opieką nad ledwie żywą Matką i Babcią, zatracił w pamięci datę aresztowania. Mama nigdy też nie chciała opowiadać, kiedy i w jakich okolicznościach zabrano ojca. Zastrzegła się, że nie jest w stanie mówić o tych strasznych chwilach i myśmy nie śmieli nalegać.
      Ojciec po aresztowaniu był więziony w piwnicach budynku dawnej „Izby Kontroli” przy ul. Unii Lubelskiej, niedaleko domu, znajdującego się przy równoległej ul. Zygmuntowskiej.
      Opowiadała mi druga żona stryja Antoniego po wojnie, że była świadkiem wywozu Ojca. Trafiła na konwój więźniów pędzonych w stronę stacji przez uzbrojoną straż i psy. Poznała w konwoju Ojca, rzuciła się więc pędem do naszego domu. Mama w gorączkowym pośpiechu wrzuciła do fartucha, którym była przepasana przy kuchni, kawałki słoniny, chleb i cebulę. Dopadły obie do konwoju, ale je odpędzono. Dopiero na samej stacji wzięto wreszcie doniesioną w fartuchu żywność, której część po drodze wysypała się nieprzytomnej z rozpaczy Mamie. Wróciła ze stacji chora, doprowadzona troskliwie przez przypadkową opiekunkę, w tym czasie nawet mało Mamie znaną, po latach bowiem została drugą żoną stryja.
      Ojciec opowiadał później, w jak strasznych jechali warunkach. Przywarci plecami do ścian wagonu, zamarzali, deptani po dłoniach lub bici kolbami, gdy usiłowali przez dymnik zgrzebać z da-chu trochę śniegu. Brakowało im nawet wody! Po drodze ludzie umierali – zmarłych wynoszono z wagonu. Pamiętam wizytę syna p. Krzywopiszy z Prużany, aresztowanego w tym samym czasie i zmarłego przy naszym Ojcu w wagonie.
      Syn, poszukujący bezustannie wiadomości, dotarł wreszcie do współwięźnia, który mógł powiedzieć mu tylko tyle, że zmarłego Ojca wyniesiono z wagonu na stacji Jarosławl.
      Więźniów wieziono etapami, gdzie dokonywano pewnych selekcji i następnie wieziono dalej. Na etapach trzymano godzinami wszystkich na śniegu, w pozycji siedzącej. Tatę, starszego już pana, musiano podnosić, nie był w stanie rozprostować nóg. Wiszącego na ramionach współwięźniów, ze skulonymi nogami, przenoszono na wyznaczone miejsca. Ale wreszcie stan Jego doszedł do granic wytrzymałości i na jednym z etapów badający doktor zdecydował: dalej już Ojca nie wysyłać. Nogi miał tak spuchnięte, że buty cięto nożem, nie mając innej możliwości, aby je zdjąć. Jak wyglądało zainstalowanie więźniów na miejscu?
      Rozebrano wszystkich, popędzono do łaźni i gołych, ledwie wytartych przepędzono po śniegu do baraku, gdzie na ścianach trzymała się gruba warstwa lodu. Dano koszule, koc i pozwolono się położyć. Kładli się ciasno, plecami do siebie, bokiem, by jak najmniejszą powierzchnię ciała wystawić na mróz, przykrywając się wszystkimi kocami ułożonymi w jednej warstwie.
      Długo nie czekano, zaczęły się choroby, izba chorych, straszliwe wychudzenie.
      Tato ciężko i długo chorował i przy życiu, mocno to podkreślał, utrzymywał go siłą, z zaparciem, lekarz obozowy, doktor Majewski z Grodna. Pocieszał, podtrzymywał na duchu, otaczał niezwykle serdeczną opieką chorych. Ojciec przytaczał słowa doktora: „musisz żyć, musisz wrócić, wrócisz do Polski, do rodziny. Ja ci nie pozwolę zginąć!”
      Uznany za zdrowego wracał do baraku z funkcją dyżurnego, zwanego „dniewalnym”. Do pracy już Go nie wyganiano. Współtowarzysze niedoli bardzo się cieszyli, bo dyżurujący Tato bardzo starannie pilnował baraku przed złodziejami. Przy Nim nikomu nigdy nic nie zginęło, a przecież w warunkach obozowych każdy posiadany drobiazg był „skarbem” więźnia, poza tym dyżurujący sprzątał, opalał barak, gotował wodę na tzw. „kipiatok”, którą sam przynosił wiadrami.
      Jak straszliwa nędza bije z opowiadania Taty o tym, jak więźniowie wyciągali z ubikacji papier gazetowy, użyty przez personel łagru we wiadomym celu i oddzielając czyste brzegi skręcali sobie machorkę i palili. Inny również straszliwy fragment. Przyjaciel obozowy Taty, p. Ludwiczak, agronom z Częstochowy, przynosił mu czasem świeży ogórek, „zorganizowany” z tzw. „pitomnika” – specjalnego doświadczalnego pola. Pracujący zaś tam więźniowie kradli wiadra po nawozie, wiadomo, że ludzkim, chowali w nim kradzione ogórki, całość jakoś zakopywali, a potem przemycali do obozu. Brr!
      Na prośbę Ojca posłałam dwa razy papier w banderoli – jakoś doszedł – na prezent dla ukochanego doktora, któremu podarował też słoik po amerykańskim smalcu z mojej paczki. Doktor cieszył się z pustego słoika, smalcu jednak za nic nie chciał, nawet części wziąć dla siebie.
      Listy do mnie Tato pisał na odwrocie listu otrzymanego ode mnie, potem pomogły posłane rolki papieru, jedna dla doktora, druga rozdana przyjaciołom, o dalsze zaś dostawy i mnie było trudno.

2. Rok bez żadnego kontaktu z rodziną, bez pomocy

      W październiku 1944 r. do rodziców dotarła pierwsza moja karta pocztowa z rosyjskim adresem, ale aresztowany Ojciec nie zdołał jeszcze przyswoić sobie dość rozbudowanej jego treści i nie mając prawa korespondencji z rodziną w Polsce, nie mógł też dotrzeć do mnie.
      Niespodziewanie, po roku, w listopadzie 1945 r. dostaję pierwszy list od Ojca z obozu. Opowiadał nam później, jak doszło do odtworzenia mojego rosyjskiego adresu. Znowu zadziałał cudowny przypadek! W jakąś wolną chwilę Tato, rozmawiając z drugim więźniem Polakiem, p. Niemirskim, słyszy, że tamten ma w Rosji żonę i synka. Tknięty tym pyta o ich miejsce pobytu i dowiaduje się: „Stawropolski Kraj, apanasienkowski rejon, stacja Diwnoje, sowchoz nr 107”. Z miejsca Ojciec się orientuje, że to ten sam adres. Byłam już wtedy w Polskim Domu Dziecka w Ipatowie, lecz mi ten pierwszy list z łagru uczynni ludzie specjalnie dowieźli, nie szczędząc trudów podróży.
      Nareszcie dowiedzieliśmy się, gdzie jest, rozpoczęliśmy daremne działania. Pisaliśmy z Polski i ja w Rosji prośby, podania. Napisałam do Najwyższej Rady Związku Radzieckiego – nawet nie dostałam odpowiedzi. Szwagier, mąż Haliny, wykorzystał jakąś oficjalną delegację, udającą się do Moskwy i równie bezskutecznie. Zaczęły tylko przychodzić z łagru biedne listy, składane trójkąciki, nie raz na odwrocie mojego listu, z tymi samymi niemal słowami: żyję, jestem już zdrowy, marzę o Was!

3. Pomoc - paczki - pieniądze

      Zabrałam się do wysłania paczki. Łatwo nie było – drożyzna obłędna, rynek kołchozowy czynny zaledwie dwa razy w tygodniu. Innego dostawcy nie ma.
Poradzono mi gromadzić słoninę, suchary, cebulę i machorkę – obozowy pieniądz. Z pomocą finansową nieoczekiwanie przyszedł dyrektor Domu Dziecka, oddając mi kupon materiału, otrzymany niegdyś w formie premii i zupełnie mu nieprzydatny. Istotnie, gatunek niewybredny, jakaś rosyjska, albo inna wełenka, kolorek beż. Daję słowo honoru: nie prosiłam o pomoc, zaofiarowano mi ją samorzutnie, odmawiałam! Do tego młodzi wychowawcy, również samorzutnie, podjęli się sprzedaży kuponu na rynku, wiedząc, że nie potrafię dokonać korzystnej sprzedaży. Piszę o tym i jeszcze dzisiaj widzę w wyobraźni wysoką sylwetkę Szymona, chodzącego po rynku ze zwisającym z ramienia materiałem.
Kupowane kolejno porcje składałam na parapecie okiennym – to były „święte” zapasy. Nawet moje małe dziecko to rozumiało i przypominało, że nie wolno ich ruszać: „są dla dziadziusia”.
      Paczka przygotowana niemal z nabożeństwem, dotarła do Taty i jak mi później opowiadał, stanowiła dla Niego prawdziwy ratunek, a machorka postawiła go na nogi. Sam nie palił i w pierwszej chwili po rozpakowaniu paczki, nawet się zdziwił na widok machorki. „Po co mi córka przysłała to?” Ale szybko do niego dotarło, że to obozowy pieniądz. Tata dużo chorując nie orientował się w codzienności tamtejszego życia.
      Przed wyjazdem do Polski chciałam wysłać drugą paczkę. Chciałam bardzo, martwiąc się ogromnie, że Ojciec zostaje w Rosji, bez żadnej już pomocy, po moim odjeździe. Niestety, z Ipatowa wysłać jej nie mogłam, bo właśnie wstrzymano wysyłki pocztowe w północne rejony Rosji. Dlaczego ?
      Zima! Śmieszne, bo w grudniu też była zima, gdy wysyłałam pierwszą paczkę. Musiałam więc paczkę wziąć ze sobą w drogę, planując jej wysyłkę z jakiejś miejscowości, gdzie wypadnie postój.
      Z zebraniem produktów tym razem poszło łatwiej. Dom Dziecka otrzymał dary od Związku Pa-triotów Polskich w Moskwie i na wniosek nieocenionego dyrektora – naprawdę nie prosiłam go o to – otrzymałam dwie porcje. Pamiętam swoje zaskoczenie, słysząc: „proponuję wpisać na listę przydziału Ojca pani Basi, bo wiadomo, że przekaże Mu swoją część”. Przez zaciśnięte gardło ledwie mi się wycisnęły słowa podziękowania. Otrzymałam mleko skondensowane, cukier i pewnie coś jeszcze. To miały być dary amerykańskich Żydów.
      Wiozę ze sobą paczkę dla Taty, planując jej nadanie w pierwszej dużej rozjazdowej stacji kau-kazkaja, gdzie z pewnością przez jakiś czas transport będzie stał. Ale, na jak długo? Z duszą na ramieniu wyruszyłam do miasta, na pocztę. I co się okazało? Przyjmowano już paczki w tym kierun-ku, lecz tylko w opakowaniu z dykty! Wracam cała spięta, łamiąc sobie głowę nad rozwiązaniem problemu. Widzę – nawet teraz w wyobraźni – długi sznur wagonów na torze w niezmierzonym stepie i na tym tle naszych „podróżników” i moje dziecię pod solidną opieką. Biegną do mnie rozczarowani przyjaciele, widząc nie wysłaną paczkę. I z miejsca znajduje się rada. Pan Paszkiewicz, jeden z dawnych znajomych Ojca, w biegu uzyskał od mgr Drekstlera skrzynię z dykty, w której tamten wiózł rodzinny bagaż i natychmiast wziął się do jej przerabiania. W rekordowym tempie, tuż przy pociągu na torach, wszystko jak należy poprzycinał i zbił. Ale, niestety nie starczyło już czasu na powtórną wyprawę do miasta na pocztę. Jechałam z paczką, próbując na większych krzyżujących się stacjach dokonać wysyłki. Daremnie, gdyż na Ukrainie nie można było liczyć na dłuższe postoje. Dojechaliśmy wreszcie do Rawy Ruskiej, na granicę i tu udało się wysłać fatalną paczkę, jednak nie bez ponownych trudności.
      Poczta przyjmowała paczki tylko do osób uwięzionych, w adresie zaś Taty nie było tego oznaczenia. Adres brzmiał: „Komi ASSR, poczta Kniaź Pogost, sowchoz Kiłtowo, jaszczik nr 17 i przy nazwisku tylko literki „Z/K” – co oznaczało „zakluszczonnyj” ale tego na poczcie nie chciano uznać. Nazwę obozu: „Peczora Łagier” poznałam o wiele później. Rozpacz, ale się chwyciłam pomysłu, by interweniować u polskiego Pełnomocnika PKWN w Rawie Ruskiej. I tutaj też formalizowano, że jak i skąd można mieć pewność, że chodzi o więzienie. Chciałoby się krzyczeć: ludzie oszaleliście? „czy Ojciec mógł pojechać pod Koło Podbiegunowe na wczasy?” Dławiąc się i dusząc usiłowałam trafić do rozumu i serca przez spokojną argumentację. Daremnie. Chwytając się ostatniej deski ratunku, proponuję, że pracownicy Polskiego Domu Dziecka poświadczą, że od dawna jest im wiadome uwięzienie mojego Ojca. Pomogło! Wróciłam na stację, tam szybko wszyscy podpisali odpowiednie poświadczenie i z nowym papierkiem do pełnomocnika, stamtąd na pocztę. Paczka wreszcie została nadana po odbyciu jakże męczącej odysei nieustannego napięcia i kolejnych rozczarowań.
      Wysłałam też 800 rubli, które i tak zginęły. Było mi nareszcie lżej na duszy, że coś nieszczęsnemu Ojcu załatwiłam. Paczka do obozu trafiła, jak później Tata opowiadał, w Wielki Piątek. I przede wszystkim z płótna – surówki, w którą tym razem obficie zawinęłam skrzynkę, uszył sobie koszulę. Można sobie wyobrazić workowatą koszulę z wycięciem na szyję, ręcznie ześciboloną. I na Wielkanocne śniadanie mleko skondensowane, cukier...
      Pozwoliłam sobie na zbyt długą opowieść o paczkach, ulegając natłokowi wspomnień weszłam w szczegóły. Tyle trudności, by trochę pomóc.

4. P o w r ó t Ojca

      Wraz z moim powrotem z Rosji, uciął się kontakt z Ojcem, pozbawionym prawa do korespondencji z Polski.
      Jesteśmy wszyscy zgnębieni i ku naszemu przerażeniu, latem 1946 r., Jurek Rodziewicz zawiadamia nas, że ma wiarygodną informację, że nasz Ojciec nie żyje! Trudno było nie uwierzyć, ale po krótkim czasie wszyscyśmy naraz, zdumiewająco zgodnie, odrzucili myśl o śmierci Taty: „Żyje, musi żyć, przecież nawet hitlerowcy zawiadamiali rodziny o zgonach”. Nie zaniechaliśmy więc pism i interwencji.
      Wreszcie 19 listopada 1946 r., w poniedziałek rano, zjawia się w naszym domu starszy pan, Szczepański z Terespola, oznajmiając, że przebywał w łagrze z naszym ojcem, został zwolniony i przyjechał do nas na prośbę Ojca, by powiedzieć, że żyje, bo się zorientował, że listy nie dochodzą. Ku naszemu zdumieniu dodał, że i nasz Ojciec po jego wyjeździe też wyszedł na wolność, jest już w Brześciu, ale tamtejsza rodzina i przyjaciele nie puszczają Go. Wszyscy bardzo ojca lubili i szanowali, chcieli Go trochę przyodziać i godnie pożegnać. Pan Szczepański będąc w Terespolu słyszał o tym od ludzi przyjeżdżających z Brześcia, ale uważał za swój obowiązek zawiadomić nas zgodnie z daną obietnicą.
      Istotnie, Tato wracał obdarty, w postrzępionym owczym kożuchu, otrzymanym za solidną pelisę, skradzioną przy przyjęciu do obozu, w łapciach z opony. Stryj Aleksander zmusił do wzięcia nowych, solidnych butów, drudzy przyjaciele do paru rzeczy, ale przy owczym kożuchu i grubszej odzieży zewnętrznej uparł się, bo za wszelką cenę chciał pokazać, w jakim stanie wracają Polacy z zesłania, z łagru. Na dworcu w Warszawie dał się sfotografować, ale tak głośno opowiadał, co się z nim w Rosji stało, że wreszcie ktoś przytomny cicho uprzedził o niebezpieczeństwie takiego przekazu i Tato opu-ścił dworzec, pojechał na Chmielną do córki Haliny.
      Tego samego dnia 19 listopada 1946 r., o godz. 14-tej, w parę godzin po przyjeździe pana Szczepańskiego, przyjechał nasz Ojciec z siostrą Haliną. Był żółty, chudy, przygaszony, zupełnie inny. Widmo człowieka niegdyś radosnego, wspaniałego człowieka, przyjaciela. Niegdyś wspaniały gawędziarz, dzisiaj opowiada nam z prawdziwym przymusem o łagrze, bolały go te wspomnienia, widział też jak cierpi Mama, słuchając Go. Może dlatego nie zdołaliśmy zadać więcej pytań, ale też i dlatego, że i nam ściskały się serca.
      Miał wielu przyjaciół, ze wszystkimi się witał serdecznie obejmując i ocierając później załzawione oczy. Zamiejscowych objechał razem z bratankiem, Gienkiem Rodziewiczem, swoim wychowankiem (sierotą), który po powrocie do Polski z niewoli niemieckiej odszukał nas i z nami, jak rodzony, zamieszkał.
      Do głębi za to znienawidził wszystko, co rosyjskie, co sowieckie!
      W 1949 r. dopadł Tatę pierwszy krwotok z żołądka i jak mi opowiadał dr Gałązka, ze szpitala przy ul. Szterlinga, Tato słysząc, że dostanie transfuzję krwi, z miejsca zastrzegł: „ale nie sowiecką krew!”
      Ojciec ciężko zachorował, cierpiał na nowotwór żołądka, ale był zdumiewająco cierpliwy! Nikt nigdy nie usłyszał słowa skargi czy jęków, a wiadomo, jakie przeżywał katusze. Ta właśnie cecha naszego Ojca budziła szczególny podziw i współczucie, opiekującego się Nim doktora Fetera w szpi-talu, potem w domu. Nowotwór błyskawicznie rozprzestrzenił się. Ojciec operacji się nie poddał.
      Wzruszający był stosunek Dziadka do małego, odzyskanego wnuczka – Zbyszka, łączyła ich dodatkowa więź, obydwaj byli Sybirakami. Z małym, dopóki nie zaatakowały go bóle nowotworowe w 1949 r., dziadziuś potrafił się wesoło bawić i śmiać, tarzać na tapczanie i powtarzać: „My, dwa Sybiraki”. Nigdy nie pozwalał ukarać urwisa, chociaż w szkole czasem zasłużył na to. Tato bardzo kochał dzieci, bo i późniejsze wnuczęta, urodzone w 1947 r. i 1948 r.: Wojtuś (brata) i Andrzejek (siostry) – również głęboko rozczulały dziadziusia.


      16 listopada 1951 roku w piątek – nasz Ojciec umiera. 19 listopada 1951 r. o godzinie 14-tej został wyniesiony z domu w trumnie przez te same drzwi, przez które dokładnie pięć lat przedtem, także o 14-tej godzinie wszedł do siebie po straszliwej tułaczce.
Żył 69 lat.

Cześć Jego pamięci.


<-- Powrót   Ostatnia aktualizacja: 18 marca 2013 r.